Hiroko z pozorną obojętnością pominęła milczeniem jego słowa, a wkrótce potem Kojot ponownie wyjechał na kolejną wyprawę. Jednak gdy następnym razem ich nauczała, zabrała wszystkie dzieci do łaźni. Weszli za nią do wanny i usiedli na śliskich kafelkach płycizny. Moczyli się w gorącej, parującej wodzie, a Hiroko w tym czasie mówiła. Nirgal siedział obok nagiej Jackie, czując bliskość jej ciała, które znał tak dobrze, włącznie z tymi wszystkimi frapującymi zmianami z ostatniego roku i teraz stwierdził, że nie jest w stanie podnieść na nią oczu.
Jego stara, naga matka mówiła:
— Wiecie, jak funkcjonuje genetyka, sama was tego nauczyłam. I wiecie, że wielu spośród was jest dla siebie półbraćmi i półsiostrami, wujami, bratanicami, kuzynami i tak dalej. Ja jestem matką lub babką większości z was… Nie powinniście się więc ze sobą wiązać węzłem małżeńskim ani mieć ze sobą dzieci. To właśnie chciałam wam powiedzieć, jest to bowiem najbardziej podstawowe prawo genetyki.
Podniosła dłoń, jak gdyby chciała jeszcze dodać: „Oto jest nasze wspólne ciało”.
— Prawda jest taka, że wszystkie żyjące istoty przepełnia viriditas — kontynuowała po chwili — ta zielona siła, tworząca zewnętrzny świat. Jest więc normalne, że wielu z was się zakocha, zwłaszcza teraz kiedy wasze ciała zaczęły się rozwijać. Nie ma w tym nic zdrożnego, niezależnie od tego, co mówi Kojot… On zresztą jedynie żartuje. Ale co do jednej rzeczy ma rację: wkrótce spotkacie wiele nowych osób w waszym wieku i to oni w końcu zostaną waszymi małżonkami, partnerami. To z nimi będziecie płodzić wasze dzieci. Staną się oni dla was bliscy, bliżsi nawet niż przedstawiciele własnego rodu, których znacie zbyt dobrze, aby kiedykolwiek ich pokochać tak, jak pokochacie obcych. Tutaj wszyscy jesteśmy fragmentami jednej jaźni, a prawdziwą miłość zawsze odczuwa się do innych.
Nirgal z pozoru nie przestawał obojętnie wpatrywać się w matkę, ale bardzo dobrze wiedział, kiedy siedząca obok niego Jackie złączyła nogi, gdyż poczuł w tym momencie przez sekundę zmianę w temperaturze wody wirującej między nim i nią. Pomyślał, że jego matka myli się co do pewnych kwestii, o których teraz opowiadała. Chociaż bowiem znał ciało Jackie bardzo dobrze, dziewczynka ciągle w wielu sprawach pozostawała dlań odległa niczym daleka, ognista gwiazda, jaskrawo i władczo połyskująca na ciemnym niebie. Jackie była królową ich małej grupki i potrafiła go uciszyć lub speszyć jednym zaledwie spojrzeniem, gdy tylko miała na to ochotę. Zdarzało się to zresztą dość często, mimo że Nirgala, przez całe życie studiującego jej rozmaite nastroje, nic nie powinno zaskakiwać. Wydawała mu się inna niż pozostałe dzieci i ciągle pragnął poznać ją lepiej. No i kochał ją, wiedział, że tak. Tyle że Jackie nie odwzajemniała jego uczucia, a w każdym razie nie kochała go w taki sposób, w jaki on kochał ją. Nie kocha też w ten sposób Harmakhisa, pomyślał, przynajmniej już nie; musiał przyznać, że to go trochę pocieszyło. Ale istniał ktoś, kogo obserwowała z taką uwagą, z jaką Nirgal wpatrywał się w nią: Peter. Peter, który przebywał daleko od osady przez większość czasu. W samej Zygocie natomiast nie kochała nikogo, nie tak jak Nirgal kochał ją. Może poczuła już to, o czym mówiła Hiroko, może dla niej Harmakhis, Nirgal i reszta grupy byli już po prostu istotami zbyt dobrze znanymi. Najwyraźniej uważała ich wszystkich za braci i siostry, bez względu na to, czy naprawdę łączyły ich geny.
Potem pewnego dnia naprawdę spadło niebo. Cała najwyższa warstwa wodnego lodu na kopule odłupała się od suchego lodu, przedarła zabezpieczającą siatkę i zapadła się na jezioro, plażę i otaczające je wydmy. Szczęśliwym trafem zdarzyło się to wczesnym rankiem, kiedy nikogo tam jeszcze nie było, ale pierwsze huki i odgłosy pękania dało się słyszeć w całej osadzie bardzo głośno, toteż wszyscy pospieszyli do okien, skąd obejrzeli większą część widowiska: gigantyczne białe kawały lodu spadały jak bomby albo wirowały ku powierzchni niczym wypuszczone z ręki talerze, a następnie cała powierzchnia jeziora wybuchła i woda rozlała się na wydmy. Ludzie pędem wybiegali ze swych pokojów, a Hiroko wraz z Mają w hałasie i panice zgromadziły dzieci i zabrały je do szkoły, która miała oddzielny system powietrzny. Po kilku minutach, gdy się okazało, że sama kopuła z pewnością wytrzyma, Peter, Michel i Nadia — posuwając się w dziwacznych podskokach, aby się nie potknąć o nierówne, potrzaskane białe płyty — pobiegli po gruzowisku wokół jeziora do rickovera, chcąc się upewnić, że reaktor nadal równomiernie działa. Gdyby stało się inaczej, ich misja z pewnością zmieniłaby się dla nich w wyprawę po śmierć, a wszyscy inni znaleźliby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Z okna szkoły Nirgal widział przeciwległy brzeg jeziora, zasypany lodowymi górami. Powietrze aż wirowało od wrzasków mew. Trzy małe ludzkie figurki przez moment jeszcze chwiejnie biegły przed siebie po wąskiej, wysoko położonej ścieżce tuż pod krawędzią kopuły, aż w końcu zniknęły we wnętrzu rickovera. Jackie ze strachu gryzła kłykcie dłoni. Wkrótce troje śmiałków oddzwoniło do szkoły z raportem, że wszystko jest w porządku. Lód nad reaktorem wspierała rama ze szczególnie gęstą siatką i struktura ta przetrzymała oberwanie lodowych płatów z części kopuły nad jeziorem.
Mieszkańcy Zygoty poczuli się bezpieczni. Jednak w ciągu paru następnych dni, które wszyscy spędzili nie ruszając się na krok z osady i trwając w nieprzyjemnym stanie napięcia, badanie przyczyny upadku ujawniło, że cała masa suchego lodu nad osadą od jakiegoś już czasu nie trzymała się zbyt mocno i co rusz odłupywała się warstewka wodnego lodu, a jej fragmenty spadały przez oczka siatki. Najwyraźniej, odkąd atmosfera nieco zgęstniała i planeta ogrzała się, sublimacja na powierzchni czapy znacznie się przyspieszyła.
Podczas następnego tygodnia góry lodowe na jeziorze powoli się stopiły, ale tafle rozproszone na wydmach nadal tam leżały, topniejąc w bardzo powolnym tempie. W związku z tym dzieciom nie pozwalano już wychodzić na plażę, gdyż nie było wiadomo, jak mocna i stabilna jest pozostała część lodowej warstwy.
Dziesiątej nocy po tamtym zdarzeniu odbyli całą dwusetką wioskowe zebranie w jadalni. Nirgal rozejrzał się wokół siebie, patrząc na swoje małe plemię; najmłodsi sansei wyglądali na przerażonych, nisei — na gotowych do walki, issei — na oszołomionych. Starzy żyli w Zygocie od czternastu marsjańskich lat i bez wątpienia trudno im było przypomnieć sobie inne życie. Dzieci natomiast nawet nie mogłyby tego zrobić, bowiem innego życia po prostu nigdy nie zaznały.
Nie było więc potrzeby, by wypowiadać na głos zapewnienia, że mieszkańcy Zygoty nie zamierzają się ugiąć przed światem powierzchniowym. Prawda była jednak taka, że powoli uświadamiali sobie fakt, iż kopuła na dłuższą metę jest niemożliwa do utrzymania, a oni stanowili zbyt wielką grupę, aby mogli się przeprowadzić do którejś z sąsiednich ukrytych kolonii. Rozdzielenie się mogłoby ten problem rozwiązać, ale pomysł ten jakoś nikomu nie przypadł do gustu.
Omówienie wszystkich tych kwestii zajęło im godzinę.
— Moglibyśmy spróbować pojechać do Vishniaca — zauważył Michel. — Osada jest duża, a jej mieszkańcy niejednokrotnie zapraszali nas do siebie.
Tak, ale to był dom bogdanowistów, a nie ich własny. Takie stwierdzenie w każdym razie można było wyczytać z twarzy starych ludzi. Nagle Nirgalowi wydało się, że to właśnie oni są najbardziej ze wszystkich przerażeni, zaproponował więc: