Выбрать главу

— Spodziewa się, że jak długo zdołasz nad tym panować?

— Nie wiem.

Oglądali program na Mangalavidzie; sprawozdawcy opisywali zamieszki, nazywając je aktem przemocy wywołanym przez terrorystów. Maja jęknęła. Spencer tkwił przy drugim ekranie AI i rozmawiał z Nanao, który znajdował się w Sabishii.

— Ilość tlenu w powietrzu rośnie tak szybko, że coś się musi znajdować na zewnątrz, coś pozbawione genów samobójczych. A poziom dwutlenku węgla? Taak, także spada szybko… Tam, na zewnątrz, rozmnaża się jak zielsko grupa bakterii, które naprawdę dobrze wiążą węgiel. Pytałem o to Saxa, ale on tylko mruga oczyma… Taak, zupełnie nad tym nie panuje, podobnie jak Ann. Ann jest właśnie gdzieś tam na zewnątrz i sabotuje wszystkie projekty, na których uda jej się położyć łapę!

Kiedy Spencer się rozłączył, Maja spytała go:

— No więc, jak długo Sax każe nam ich wstrzymywać?

Spencer wzruszył ramionami.

— Zdaje mi się, że tak długo, dopóki nie pojawi się coś, co uważa za „zapalnik”. Albo coś w rodzaju wspólnej strategii. Jednak jeśli nie uda nam się powstrzymać „czerwonych” i przedstawicieli „Naszego Marsa”, i tak nie będzie miało znaczenia, czego chce Sax.

Tygodnie mijały powoli. W Sheffield i Południowej Fossie rozpoczęła się kampania regularnych demonstracji ulicznych. Maja myślała, że sprowadzi ona jedynie więcej sił bezpieczeństwa na planetę, ale Art upierał się, że tego typu działania przynoszą także korzyści.

— Musimy dać do zrozumienia Zarządowi Tymczasowemu, jak bardzo rozległy jest nasz ruch oporu, dzięki czemu, kiedy nadejdzie odpowiedni moment, nie będą nas próbowali po prostu miażdżyć z lekceważeniem… Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć? W tej chwili naszym zadaniem jest sprawić, aby poczuli się niepewnie, żeby im się wydawało, iż przytłaczamy ich liczebnie… Do diabla, tłumy ludzi na ulicach to prawie jedyna rzecz, która przeraża władzę, jeśli chcesz znać moje zdanie…

Niezależnie od tego, czy Maja się z nim zgadzała czy nie, i tak w żaden sposób nie mogła niczego zmienić. Dni mijały jeden za drugim, a ona mogła tylko pracować tak ciężko, jak było to możliwe, podróżując i spotykając się z kolejnymi grupami, podczas gdy w jej własnym ciele mięśnie z napięcia niemal się zmieniały w sztywne druty. Wyczerpana, ledwie mogła spać w nocy; przesypiała nie więcej niż godzinę czy dwie przed samym świtem.

Pewnego ranka północnej wiosny M-roku pięćdziesiątego drugiego, czyli 2127 roku, Maja obudziła się bardziej wypoczęta niż zwykle. Michel ciągle jeszcze spał, toteż ubrała się i wyszła na zewnątrz sama. Udała się wielką centralną promenadą w stronę kafejek nad kanałem. Była to najcudowniejsza cecha Burroughs, że mimo ścisłej kontroli sił bezpieczeństwa przy bramach i na stacjach, wewnątrz miasta w pewnych godzinach i tak można było chodzić swobodnie; wśród tłumu istniało bardzo małe niebezpieczeństwo kontroli.

Maja przysiadła w jakimś lokaliku, gdzie wypiła kawę, zjadła paszteciki, patrząc na niskie, siwe chmury przetaczające się nad jej głową, w dół zbocza Syrtis i ku dajce na wschód. Cyrkulacja powietrza pod namiotem była intensywna, co miało w jakiś sposób kinetycznie pasować do efektów wizualnych nad głowami ludzi. Maja czuła się tu dziwnie, ponieważ przywykła już, że widoki nieba nie pasują do wrażenia braku wiatru pod namiotami. Długi, smukły łuk tunelowego mostu łączącego Pagórek Ellisa z Płaskowzgórzem Hunta wypełniony był spieszącymi się do porannej pracy ludźmi, którzy wyglądali jak kolorowe figurki wielkości mrówek. Żyli normalnym życiem. Nagle Maja wstała, zapłaciła rachunek i ruszyła na długi samotny spacer. Najpierw pomaszerowała wzdłuż rzędów białych kolumn Bareissa, potem w górę przez Park Księżnej do nowych namiotów, wokół wzgórz pingowych, gdzie mieściły się aktualnie najmodniejsze mieszkania. Tutaj, w wysoko położonej zachodniej dzielnicy, można było spojrzeć za siebie w dół i dostrzec cały obszar miasta, drzewa i połączone dachy; widok ten rozszczepiony był przez promenadę i jej kanały, a także przez płasko wzgórza: ogromne i szeroko rozstawione, przypominające olbrzymie katedry. Ich strome kamienne stoki były popękane i zryte, a poziome linie mrugających okien stanowiły jedyny sygnał, że płaskowzgórza zostały wydrążone i każde z nich stanowiło samodzielne miasto; te małe światki żyły wspólnie na czerwonej, piaszczystej równinie pod ogromnymi niewidocznymi namiotami, połączonymi ze sobą dzięki umieszczonym wysoko kładkom, które połyskiwały jak widoczne odblaski mydlanych baniek. Ach to Burroughs!

Maja wraz z posuwającymi się nad jej głową chmurami, przechodząc wąskimi uliczkami otoczonymi przez mieszkalne bloki i ogrody, wróciła na Płaskowzgórze Hunta, do mieszkania pod studiem tanecznym. Michela i Spencera nie było w domu, toteż przez długi czas stała po prostu w oknie i tylko patrzyła na pędzące nad miastem chmury, próbując nad sobą popracować, zastępując Michela: chwytała na lasso własne nastroje i starała się je ściągnąć w coś w rodzaju stabilnego środka. Z sufitu mieszkania docierały do niej ciche nieskoordynowane odgłosy — „stuk”, „puk”, „stuk-puk”. Kolejny kurs zaczynał właśnie lekcję. Potem z korytarza przed drzwiami mieszkania rozległy się głuche uderzenia: ktoś mocno stukał do drzwi. Maja poszła otworzyć, a serce łomotało jej w piersi jak szalone.

Okazało się, że byli to Jackie, Antar, Art, Nirgal, Rachel, Frantz oraz reszta zygotańskich ektogenów. Natychmiast weszli do przedpokoju i zaczęli trajkotać z prędkością dźwięku, tak że zupełnie nie mogła ich zrozumieć. Powitała ich najserdeczniej, jak potrafiła, biorąc pod uwagę obecność Jackie wśród nich, a potem wzięła się w garść, usunęła z twarzy całą nienawiść i rozmawiała z nimi wszystkimi, nawet z Jackie, o ich planach. Przyjechali do Burroughs, aby pomóc zorganizować demonstrację w Parku nad Kanałem. Wiadomość o tej akcji miały przekazać poszczególne komórki ruchu oporu, organizatorzy żywili więc nadzieję, iż przyłączy się do nich również wielu nie zrzeszonych obywateli.

— Mam nadzieję, że demonstracja nie pociągnie za sobą żadnych sankcji dyscyplinarnych — zauważyła Maja.

Jackie uśmiechnęła się do niej, oczywiście triumfalnie.

— Pamiętaj, że nigdy nie daje się zawrócić — oświadczyła.

Maja potoczyła oczyma i wyszła zagotować wodę; próbowała stłumić gorycz. Wyobraziła sobie, jak młodzi spotkają się z przywódcami komórek w mieście — przewodnictwo zebrania obejmie Jackie, która będzie nawoływać zgromadzonych do natychmiastowej rewolty, bez jakiegokolwiek sensu czy strategii. Jednak Maja nie potrafiła nic poradzić — czas, kiedy mogła jeszcze wybić z głowy Jackie te głupoty, niestety już minął.

Zabrała więc od swoich gości okrycia i poczęstowała bananami. Gdy skłaniała ich, by zdjęli nogi z poduszeczek na tapczanach, czuła się jak dinozaurzyca wśród ssaków, dinozaurzyca w nowym klimacie wśród krewkich gorących stworzeń, które pogardzały tą kręcącą się między nimi starą samicą, które uchylały się przed jej powolnymi klepnięciami i biegały za jej ciągnącym się ogonem.

Art podszedł i pochylił się nad nią, aby jej pomóc zanieść filiżanki z herbatą; jak zawsze był nie ogolony i rozluźniony. Spytała go, czy ma jakieś wieści od Forta, więc zdał jej dzisiejszy raport z Ziemi. Subarashii i Zjednoczonych zaatakowały armie fundamentalistów, skoligacone w coś, co wyglądało jak fundamentalistyczny sojusz, chociaż musiała to być iluzja, ponieważ fundamentaliści chrześcijańscy i muzułmańscy straszliwie się nienawidzili, pogardzając jednocześnie fundamentalistami hinduskimi. Duże konsorcja metanarodowe wykorzystały już nową ONZ, aby poprzez nią ostrzec, że będą chronić własne interesy przy użyciu stosownej siły. Praxis, Amexx i Szwajcaria ponaglały, by skorzystać z pomocy Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości; postąpiły tak Indie, jednak nie podążyło za nimi żadne inne państwo. Mai przypomniały się słowa Michela: „Przynajmniej ciągle się obawiają Trybunału”. Jej zdaniem sprawa wyglądała tak, jak gdyby trójmetawładza zmieniała się w wojnę między ludźmi dobrze sytuowanymi a zwykłymi „śmiertelnikami”; mogło to być o wiele bardziej wybuchowe — groziło raczej wojną totalną niż dekapitacjami.