Выбрать главу

Co do soletty i lustra pierścieniowego, były one tak duże i tak kruche, że nie istniały możliwości ich obrony; gdyby ktoś chciał je zniszczyć, prawdopodobnie udałoby mu się to bez trudu. Nadia nie widziała powodu, by podejmować takie działania, a gdyby do nich doszło, natychmiast podejrzewałaby „czerwonych”. I gdyby nawet „czerwoni” to zrobili… no cóż, bez dwóch zdań można by normalnie żyć dalej bez tego dodatkowego światła, tak jak żyli kiedyś, zanim się ono pojawiło. Nadii przyszło do głowy, że będzie musiała spytać Saxa, co o tym myśli i porozmawiać z Ann, poznać jej stanowisko. A może lepiej nie poddawać jej tego pomysłu. Zacznie się nad tym zastanawiać… Teraz, co jeszcze…

Zasnęła z głową przy ekranie. Kiedy się obudziła, leżała zgłodniała na tapczanie, a Sax czytał dane z jej ekranu.

— W Sabishii wygląda źle — odezwał się, kiedy zobaczył, że Nadia z wysiłkiem wstaje. Wyszła do łazienki, a kiedy wróciła, spojrzała Saxowi przez ramię i czytała, jednocześnie słuchając tego, co mówił. — Wprawdzie ci z bezpieczeństwa nie mogli sobie poradzić z labiryntem, więc pojechali do Burroughs, ale patrz. — Sax miał na ekranie dwa obrazy — na górze znajdował się widok płonącego tak samo gwałtownie jak Kasei Vallis Sabishii, na dole natomiast widać było wkraczające na stację kolejową w Burroughs wojska. Żołnierze ubrani byli w lekkie stroje ochronne i nieśli broń automatyczną wycelowaną w powietrze. Wydawało się, że Burroughs wypełniają jednostki tych sił bezpieczeństwa, które wcześniej przejęły Płaskowzgórze Branch i Pagórek Dwa Tarasy, zmieniając je w mieszkalne kwatery dla siebie. Teraz więc wraz z oddziałami ZT ONZ w mieście znajdowały się jednostki sił bezpieczeństwa zarówno Subarashii, jak i Mahjari… W gruncie rzeczy były tam reprezentowane chyba wszystkie duże konsorcja metanarodowe i z tego powodu Nadia zastanowiła się nad tym, co się naprawdę dzieje między nimi na Ziemi: czyżby, w rezultacie kryzysu, zawarli jakiegoś rodzaju układ albo sojusz ad hoc? Zadzwoniła do Arta w Burroughs, aby spytać go o jego opinię w tej kwestii.

— Może marsjańskie jednostki są kompletnie odcięte od wiadomości z Ziemi, że zdecydowały się zawrzeć własne przymierze — odparł. — Może samodzielnie podjęli taką decyzję.

— Jednak jeśli nadal są w kontakcie z Praxis…

— Taak, ale zaskoczyliśmy ich. Nie byli świadomi liczby sympatyków ruchu oporu, toteż mieliśmy nad nimi przewagę. W tym sensie opłaciła się strategia Mai, polegająca na ukrywaniu się i wyczekiwaniu. Nie, nie, sądzę, że te jednostki równie dobrze mogą działać teraz na własną rękę. W takim przypadku moglibyśmy już uważać Marsa za niezależny świat, znajdujący się w samym środku wojny domowej, nad którą ktoś ma kontrolę… To znaczy… oczywiście, jeśli ci w Burroughs zadzwonią do nas i zgodzą się na to. Mars to planeta, jest wystarczająco duży dla kilku rządów. Niech ktoś ma swój, a my będziemy mieli Burroughs i niech nie próbują nam go zabierać… Chcesz coś powiedzieć?

— Nie wydaje mi się, aby ktoś w metanarodowych siłach bezpieczeństwa myślał w taki sposób — powiedziała Nadia. — Minęły dopiero trzy dni od czasu, gdy spadła na nich cała ta sytuacja. — Rosjanka wskazała na telewizyjny ekran. — Popatrz, to jest Derek Hastings, przewodniczący Zarządu Tymczasowego ONZ. Był szefem Centrum Kontroli Wyprawy w Houston, kiedy wylatywaliśmy i jest człowiekiem niebezpiecznym — bystry i bardzo uparty. Wstrzyma się do chwili, póki nie wylądują tu posiłki.

— Więc co, twoim zdaniem, powinniśmy zrobić?

— Nie wiem.

— Może po prostu zostawić Burroughs samemu sobie?

— Nie sądzę. Lepiej by było gdybyśmy, kiedy zaczniemy wychodzić zza Słońca, całkowicie zakończyli przejmowanie miasta. Jeśli w Burroughs pozostaną ziemskie wojska, oblegane przez nas i heroicznie trwające na posterunku, tamci na pewno pojawią się, by ich uratować. Nazwą to misją ratowniczą, a potem zabiorą się za resztę planety.

— Nie będzie łatwo odbić Burroughs, skoro są tam wszystkie te oddziały.

— Wiem.

Sax, który dotąd spał na drugim tapczanie po przeciwnej stronie pokoju, otworzył oczy.

— „Czerwoni” rozważają zatopienie miasta.

— Co takiego?!

— Leży pod poziomem lodowca Vastitas. A pod lodem znajduje się woda. Bez dajki…

— Nie — przerwała mu Nadia. — W Burroughs jest dwieście tysięcy cywilów, a tylko kilka tysięcy żołnierzy wojsk bezpieczeństwa. Co mieliby zrobić ci ludzie? Nie można ewakuować tak wielu osób. To szaleństwo. Wszędzie na Marsie powtarza się rok sześćdziesiąty pierwszy. — Im więcej się nad tym zastanawiała, tym bardziej rósł jej gniew. — Co oni sobie myślą?

— Może to tylko groźba — zauważył Art.

— Groźby działają wówczas, gdy ludzie, którym się odgrażasz, wierzą, że spełnisz to, co zapowiadasz.

— Może w to uwierzą.

Nadia potrząsnęła głową.

— Hasting nie jest taki głupi. Do diabła, mógłby ewakuować swoje wojska do portu kosmicznego, a ludności pozwolić utonąć! Wówczas nazwą nas potworami, a Ziemia będzie bardziej przekonana niż kiedykolwiek, że należy nas ścigać! Nie, nie zgadzam się!

Wstała i wyszła poszukać czegoś na śniadanie. Jednak gdy spojrzała w kuchni na rząd pasztecików, odkryła, że nie ma już apetytu. Wzięła więc tylko filiżankę kawy i wróciła do biura, wpatrując się w swoje drżące ręce.

W roku 2061 Arkady miał do czynienia z pewną grupą, odłamem, który wysłał małą asteroidę na taki kurs, aby zderzyła się z Ziemią. Miała to być jedynie groźba, jednak asteroida wybuchła i była to największa z wywołanych przez człowieka eksplozji w historii. Wówczas wojna na Marsie nagle zaogniła się w zupełnie nowy sposób, a Arkady był bezradny — nie potrafił jej powstrzymać.

To wszystko mogło się zdarzyć ponownie.

Nadia wróciła do biura.

— Musimy się dostać do Burroughs — oświadczyła Saxowi.

Rewolucja w równym stopniu jak prawo zawiesza rozmaite nawyki. Jednak podobnie jak natura czuje odrazę do próżni, ludzie czują odrazę do anarchii.

Dlatego też stare nawyki przeniosły się na nowy teren, niczym bakterie drążące skałę, a za tymi nawykami podążyły procedury i protokoły, całe turniowe pole społecznych umów zdążające do klimaksowego lasu praworządności… Nadia dostrzegła, że ludzie (niektórzy) rzeczywiście przychodzili do niej z prośbą, by rozwiązała jakiś spór i często się również skłaniali do jej osądu. Może nie dzierżyła w swoich rękach władzy, była jednak tak bliska kontroli nad wszystkim, jak ci, którzy do niej przychodzili. Art nazywał ją „uniwersalnym rozpuszczalnikiem”, a Maja — jak oświadczyła złośliwie, gdy się pojawiła na nadgarstku Nadii — „generałem Nadia”. Słysząc to ostatnie określenie, Nadia tylko wzruszyła ramionami, co zresztą jej przyjaciółka doskonale przewidziała. Osobiście Nadia wolała zasłyszane przez siebie słowa, które przez nadgarstek Sax powiedział swojej wiernej grupce techników, samym młodym, prężnym „Russellom”: „Nadia jest mianowanym mediatorem, porozmawiajcie z nią o tym”.

Tak działała potęga nazw. Raczej mediatorka niż generał, a także osoba odpowiedzialna za negocjacje związane z czymś, co Art nazywał „zmianą fazy”. Nadia słyszała, jak używał tego określenia podczas długiego wywiadu na Mangalavidzie. Udzielał go z charakterystyczną dla siebie, pozbawioną emocji miną, która sprawiała, że bardzo trudno było osądzić, czy żartuje, czy też mówi poważnie:

„Och, nie sądzę, żeby te wydarzenia, które obserwujemy, naprawdę były rewolucją. Nie, to jedynie następny, idealnie naturalny dla tego świata krok. Mamy więc raczej do czynienia z czymś w rodzaju ewolucji, czyli zmiany wynikającej z rozwoju, albo też z czymś, co w fizyce nazywa się zmianą fazy”.