— Siedemdziesiąt trzy.
— To piekielnie długa droga.
— Sądzę, że większość osób zdołają pokonać, jeśli będą musieli — odparł spokojnie. — A tych, którzy nie są w stanie iść, można zabrać roverami lub sterowcami. Potem, kiedy ludzie dotrą do Stacji Libijskiej, możemy odjechać pociągami albo sterowcami. A stacja może przyjąć naraz dwadzieścia tysięcy osób. Jeśli się ich odpowiednio stłoczy w środku.
Nadia rozmyślała o tym, co mówił Sax, patrząc na jego pozbawioną wyrazu twarz.
— Gdzie są te maski?
— Zostały w Da Vincim. Jednak są już załadowane do szybkich samolotów, możemy więc mieć je tu w dwie godziny.
— Jesteś pewien, że nie zawiodą?
Sax przytaknął.
— Wypróbowaliśmy je. Zresztą przywiozłem kilka ze sobą. Mogę ci pokazać. — Wstał i podszedł do swojej starej czarnej torby, otworzył ją i wyjął z niej stos białych masek ochronnych. Podał jedną Nadii. Była to maska na usta i nos, bardzo przypominająca konwencjonalne maski przeciwpyłowe używane podczas prac budowlanych, tyle że grubsza i z lepkim w dotyku obrzeżem.
Nadia obejrzała maskę, nałożyła ją na głowę i zacisnęła cienki pasek. Mogła przez nią oddychać tak lekko jak przez maskę przeciwpyłową. Nie odczuwała żadnego wrażenia przeszkody. Izolacja wydawała się dobra.
— Chcę ją wypróbować na zewnątrz — oznajmiła.
Najpierw Sax wysłał informację do Da Vinciego, aby dostarczono samolotami maski, a potem on i Nadia zeszli do śluzy powietrznej kryjówki. Wiadomość o projekcie i planowanej próbie ucieczki z miasta już się rozeszła, toteż wszystkie maski dostarczone dla Saxa szybko zostały rozdane. Teraz, wraz z Nadia i Saxem, wychodziło na zewnątrz około dziesięciu innych osób: wśród nich Zeyk, Nazik i Spencer Jackson, który przyjechał do Du Martheraya jakąś godzinę wcześniej.
Wszyscy oni ubrali się w używane aktualnie walkery powierzchniowe, które były kombinezonami wykonanymi z izolacyjnych materiałów warstwowych, łącznie z włóknami grzewczymi, jednak bez choćby kawałka starych, zaciskających się na ciele materiałów, potrzebnych we wczesnych latach, gdy ciśnienie atmosferyczne na planecie było bardzo niskie.
— Spróbujcie wyłączyć systemy grzewcze w walkerach — zasugerowała Nadia pozostałym. — W ten sposób zobaczymy, jakie zimno poczulibyśmy, gdybyśmy mieli na sobie zwykłe ubrania ludzi z miasta.
Nałożyli na twarze maski i weszli do komory powietrznej garażu. Powietrze w niej niezwykle szybko bardzo się oziębiło. Później otworzył się zewnętrzny luk.
Wyszli na powierzchnię.
Było mroźno. Napływ zimna uderzył Nadię w czoło i w oczy. Trudno było choć na chwilę nie wstrzymać oddechu, co bez wątpienia usprawiedliwiało wyjście z pięciuset milibarów do trzystu czterdziestu. Jej oczy funkcjonowały normalnie, podobnie jak nos. Wyrzuciła z siebie powietrze, potem zrobiła wdech. Płuca zabolały od zimna. Oczy znajdowały się na otwartym wietrze — to właśnie uczucie najbardziej uderzyło Nadię: wystawienie na wiatr oczu. Zadrżała, kiedy zimno przeszyło materiał walkera i wtargnęło do wnętrza jej piersi. Pomyślała, że mróz prawie przypomina syberyjski. Dwieście sześćdziesiąt kelvinow, czyli minus trzynaście stopni Celsjusza — nie jest źle, naprawdę nie jest źle. Po prostu odzwyczaiła się od takiej temperatury. Jej ręce i stopy wprawdzie zmarzły już wielokrotnie na Marsie, jednak upłynęło tak wiele lat (ściśle rzecz biorąc, ponad stulecie!) od czasu, gdy ostatni raz odczuwała w głowie i płucach takie zimno.
Inni rozmawiali ze sobą głośno; na otwartym terenie ich głosy brzmiały zabawnie. Żadnych interkomów hełmowych! Kołnierz walkera Nadii, w miejscu gdzie powinien się opierać hełm, straszliwie ziębił jej obojczyki i kark. Stara, popękana czarna, skała Wielkiej Skarpy pokryta była cienkim, nocnym szronem. Kątem oka Nadia dostrzegała takie rzeczy, jakich nigdy nie widziała w hełmie… Czuła wiatr… Z zimna po policzkach płynęły jej łzy. Nie odczuwała żadnych szczególnych emocji, ale była zaskoczona tym, jak wyglądały różne rzeczy, gdy się na nie patrzyło bez przesłony w postaci szybki w hełmie czy okna. Wszystkie przedmioty miały ostre krawędzie; cechowała je halucynacyjna klarowność, nawet w świetle gwiazd. Niebo na wschodzie miało barwę głębokiego przedświtowego błękitu z odcieniem zieleni; wysoko położone pierzaste chmury chwytały już światło i wyglądały jak ogony różowych klaczy. Nierówne pofałdowania Wielkiej Skarpy, szare na czarnym tle w świetle gwiazd, pokryte były rzędami czarnych cieni. I ten wiatr w oczy!
Ludzie rozmawiali bez interkomów, ich głosy były piskliwe i oderwane od niewidocznych za maskami ust. Nie słychać było żadnych mechanicznych odgłosów: żadnego buczenia, syku ani szumu; po ponad stuleciu takiego hałasu wymowne milczenie na zewnątrz było dziwne, wydając się jakimś rodzajem słuchowej pustki. Nazik wyglądała w masce jak za beduińskim czarczafem.
— Jest zimno — powiedziała do Nadii. — Uszy mi płoną. Czuję wiatr na oczach. I na twarzy.
— Jak długo podziała filtr? — spytała Nadia Saxa, mówiąc głośno, aby mieć pewność, że zostanie usłyszana.
— Sto godzin.
— Ale ludzie będą musieli przez nie oddychać. — To doda do filtra dużo więcej dwutlenku węgla, pomyślała.
— Tak. Jednak nie widzę prostego sposobu obejścia tego problemu.
Stali z gołymi głowami na powierzchni Marsa. Oddychali powietrzem jedynie za pomocą masek filtracyjnych. Nadia oceniła, że powietrze jest rzadkie, ale wcale nie kręciło jej się w głowie, ponieważ wysoki procent tlenu kompensował niskie ciśnienie atmosferyczne. Liczyło się częściowe ciśnienie tlenu, a więc przy tak wysokim procencie tlenu w atmosferze…
— Czy jesteśmy pierwszymi, którzy to robią? — spytał Zeyk.
— Nie — odparł Sax. — Podczas pracy w Da Vincim wiele razy odbywaliśmy takie wędrówki w maskach.
— Czuję się świetnie! I wcale nie jest aż tak zimno, jak się obawiałem!
— A jeśli będziesz szedł szybko — zauważył Sax — to się dodatkowo rozgrzejesz.
Chodzili trochę po okolicy, ostrożnie bacząc, gdzie w ciemnościach stawiają stopy.
— Powinniśmy wrócić do środka — oświadczyła Nadia.
— Nie, powinniśmy zostać na zewnątrz i obejrzeć świt — spierał się z nią Sax. — Bez hełmów jest tak przyjemnie.
Choć Nadię zaskoczyło, że usłyszała od niego takie zdanie, nie dała za wygraną:
— Możemy zobaczyć wiele innych świtów. Teraz mamy sporo do omówienia. Poza tym jest zimno.
— Ja się czuję dobrze — nalegał Sax. — Patrz, tam rośnie kapusta kergueleńska. l piaskowiec macierzankowy. — Ukląkł i odsunął na bok włochaty liść, aby pokazać wszystkim ukryty za nim biały kwiat, ledwie widoczny w świetle przed świtem.
Nadia popatrzyła na niego.
— Wracajmy do środka — powtórzyła.
Więc wrócili.
Wewnątrz śluzy powietrznej zdjęli maski, a potem znaleźli się z powrotem w przebieralni kryjówki. Pocierali oczy i chuchali w ręce, nie zdejmując rękawiczek.
— Nie było aż tak zimno!
— Ależ to powietrze słodko pachniało!
Nadia zdjęła rękawice i dotknęła ręką nosa. Był zziębnięty, ale nie czuła ostrej lodowatości zaczątkowego odmrożenia. Popatrzyła na Saxa, którego oczy połyskiwały dziko; pomyślała, że to bardzo niepodobne do niego — taki dziwny i osobliwie ruchliwy wzrok. Spacer ożywił ich wszystkich, z trudem powstrzymywali śmiech i czuli szczególne podniecenie, wyostrzone niebezpieczną sytuacją na dole stoku, w Burroughs.
— Od lat próbowałem podnieść poziom tlenu — oznajmił Sax Nazik, Spencerowi i Steve’owi.