— Ostatnia partia! — zawołała wesoło kobieta podająca filiżanki. — Teraz jedziemy obsłużyć następne sto osób.
Z Południowej Fossy nadeszła kolejna telefoniczna wiadomość. Dowiedzieli się, że mieszkańcy wielu obozów wydobywczych umieszczonych wokół Elysium zadeklarowali niezależność zarówno od konsorcjów metanarodowych, jak i od ruchu „Wolny Mars” i ostrzegali wszystkich, aby trzymali się od nich z dala. Niektóre stacje zajęte przez „czerwonych” postępowały tak samo. Nadia prychnęła:
— Powiedzcie im, że się zgadzamy — powiedziała ludziom w Południowej Fossie. — A potem wyślijcie im kopię Deklaracji z Dorsa Brevia i każcie im ją przestudiować. Jeśli zgodzą się przestrzegać fragmentu dotyczącego praw człowieka, nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy się nimi przejmować.
Szli i szli, aż do zachodu słońca. Powoli zapadał długi zmierzch.
Podczas gdy głęboko purpurowy mrok ciągle zabarwiał zamglone powietrze, ze wschodu nadjechał jakiś kamienny pojazd, który zatrzymał się tuż przed grupą Nadłi. Wysiadły zeń jakieś postaci i podeszły do nich, nakładając białe maski i kaptury. Po samej sylwetce, wysokiej i szczupłej, Nadia rozpoznała nagle osobę na przedzie: była to Ann; szła prosto do niej, bez wahania wyławiając jej postać z ogona tłumu, mimo braku światła. Jakże dobrze znali się nawzajem przedstawiciele pierwszej setki kolonistów…
Nadia zatrzymała się i popatrzyła na starą przyjaciółkę. Ann zamrugała w reakcji na nagłe zimno.
— Nie zrobiliśmy tego — powiedziała szorstko. — Pojawiła się jednostka Armscoru w uzbrojonych pojazdach i rozgorzała prawdziwa walka. Kasei bał się, że jeśli tamci odbiją dajkę, spróbują odebrać wszystko… i wszędzie. Prawdopodobnie miał rację.
— Czy nic mu się nie stało?
— Nie wiem. Wiele osób na dajce zostało zabitych. A wiele musiało uciekać przed powodzią, wspinając się na Syrtę.
Ann stała teraz przed nimi, groźna i bez skruchy. Nadia zdziwiła się, jak wiele można wyczytać z czyjejś sylwetki, z czarnego zarysu na tle gwiazd. Z układu ramion albo z pochylenia głowy.
— Ruszajmy więc — powiedziała Nadia. Niczego innego nie potrafiła w tej chwili wymyślić, niczego innego powiedzieć. A przecież istniała kwestia samego wyjścia na dajkę, kwestia podłożenia ładunków wybuchowych… Tyle że teraz nie była odpowiednia pora na tego rodzaju rozmowy. — Chodźmy dalej.
Światło znikało z powierzchni, z powietrza i z nieba. Wędrowali po otwartej przestrzeni, pod gwiazdami, w powietrzu tak zimnym jak na Syberii. Nadia mogłaby iść szybciej, ale chciała pozostać w tyle z najwolniejszą grupą i ze wszystkich sił pomagać najbardziej potrzebującym. Ludzie nieśli na plecach mniejsze dzieci, których jednak tu na końcu nie było wcale zbyt wiele; najmniejsze znajdowały się już w roverach, a starsze szły na przedzie dotrzymując kroku najszybszym piechurom. Zresztą w Burroughs w ogóle mieszkało mało dzieci.
Snopy roverowych reflektorów przecinały pył, który idący wzniecali w powietrze i widok ten skłonił Nadię do zastanowienia, czy filtry dwutlenkowowęglowe nie zatkają się w pewnej chwili od drobin miału. Powiedziała o tym głośno, a wówczas Ann odrzekła:
— Pomoże, jeśli przyciśniesz maskę do twarzy i będziesz mocno wydychać powietrze. Możesz także wstrzymać oddech, zdjąć maskę i przepchnąć przez nią sprężone powietrze, o ile posiadasz kompresor.
Sax pokiwał głową.
— Znasz te maski? — spytała Nadia.
Ann potwierdziła.
— Spędziłam wiele godzin, używając podobnych do tych.
— Okay, rozumiem. — Nadia zaczęła eksperymentować ze swoją maską, trzymając materiał tuż przy ustach i mocno wydmuchując powietrze. Szybko poczuła, że brakuje jej tchu. — Nadal powinniśmy próbować iść po torze magnetycznym i po drogach, aby redukować wznoszenie się pyłu. I przekażcie tym w roverach, aby jechali wolniej — powiedziała.
Szli dalej. W ciągu następnych dwóch godzin wpadli w odpowiedni rytm. Nikt nikogo nie wyprzedzał, nikt się też nie cofał. Robiło się coraz zimniej. Reflektory roverow częściowo oświetlały tysiące ludzi idących przed nimi; zajmowali całą drogę w górę długiego schodkowego zbocza, aż do wysokiego południowego horyzontu, który znajdował się może ze dwanaście czy piętnaście kilometrów przed nimi, o ile można było to ustalić w ciemnościach. Kolumna ciągnęła się po sam horyzont: podskakujący, ruchliwy ciąg snopów reflektorów, lamp sygnalizacyjnych, czerwona poświata tylnych świateł… Dziwny widok. Od czasu do czasu słychać było nad głowami warkot, kiedy nadlatywały sterówce z Południowej Fossy, unosząc się niczym jaskrawe UFO z zapalonymi wszystkimi światłami pozycyjnymi; ich silniki szumiały, kiedy maszyny zniżały lot, aby zrzucić ładunki zjedzeniem i wodą dla pojazdów, które zawracały i zabierały grupy osób z tyłu kolumny. Następnie sterówce z hałasem wznosiły się w powietrze i odlatywały, aż stawały się już tylko kolorowymi konstelacjami, znikającymi na wschodnim horyzoncie.
Podczas szczeliny czasowej tłum radosnych młodych tubylców próbował śpiewać, jednak powietrze było zbyt zimne i suche, toteż nie wytrwali długo. Nadii spodobał się jednakże ten pomysł i wiele razy odśpiewała w myślach niektóre ze swoich starych ulubionych standardów: „Halo centrala, dajcie mi doktora Jazza”, „Wiadro z dziurą w środku” oraz „Po słonecznej strome ulicy”. Nuciła je ciągle od nowa.
Wraz z postępem nocy nastrój Nadii stawał się coraz lepszy; zaczęła wierzyć, że plan się uda. Nie mijali przecież setek wyczerpanych ludzi, chociaż z pojazdów napływały wiadomości, że spora część młodych tubylców prawdopodobnie cierpi na zadyszkę, ponieważ zaczęli iść zbyt szybko i teraz potrzebowali pomocy. W końcu wszyscy oni przeszli z pięciuset milibarów do trzystu czterdziestu, co było odpowiednikiem wejścia na Ziemi z wysokości czterech tysięcy metrów na sześć i pół tysiąca — nie był to wcale nic nie znaczący przeskok, nawet przy wyższym procencie tlenu w marsjańskim powietrzu, który łagodził skutki tej zmiany; stąd niektóre osoby zaczęła dotykać choroba wysokościowa, atakująca nieco częściej młodych niż starców, a więc wielu spośród tubylców, którzy wyruszyli z takim entuzjazmem. Część z nich płaciła teraz za ten entuzjazm bólami głowy i mdłościami. Z pojazdów donoszono jednak, że nudności szybko mijają. A tył kolumny wytrwale maszerował przed siebie.
W ten sposób Nadia posuwała się naprzód. Czasami szła ręka w rękę z Mają czy Artem, czasami przebywała jedynie we własnym świecie, a jej umysł wędrował w kłującym chłodzie; wówczas przypominała sobie różne niesamowite wydarzenia z przeszłości. Między innymi przypomniała sobie niektóre inne niebezpieczne spacery na zimnie, które odbywała na powierzchni tego świata: podczas wielkiej burzy z Johnem w Kraterze Rabe’a… szukanie transpondera z Arkadym… schodzenie za Frankiem do Noctis Labyrinthus, tej nocy, kiedy uciekali przed atakiem na Kair… Tamtej nocy wpadła także w dziwaczną wesołość, która być może stanowiła reakcję na uwolnienie się od odpowiedzialności, na stawanie się nikim więcej jak tylko żołnierzem piechoty, podążającym pod przewodnictwem kogoś innego. Rok sześćdziesiąty pierwszy był tak straszliwą klęską. Nadia wiedziała, że aktualna rewolucja również może przynieść chaos. Przecież nikt nad niczym nie panował. Ciągle jednak przez nadgarstek zewsząd nadchodziły do niej głosy. I nikt nie mógł ich zbombardować z przestrzeni kosmicznej. Najbardziej nieprzejednane oddziały Zarządu Tymczasowego zostały prawdopodobnie zniszczone od razu na początku, w Kasei Vallis — był to pewien aspekt pomysłu „zintegrowanych metod zwalczania szkodników” Arta. A resztę ZT ONZ przytłoczyła sama liczba powstańców. Nie byli już zdolni, tak jak zresztą nie byłby nikt w ich sytuacji, kontrolować całej planety zamieszkanej przez dysydentów. A może byli zbyt zastraszeni, aby chociaż spróbować.