Выбрать главу

Pewnego dnia automatyczne urządzenie naprowadzające odpaliło i asteroida poczęła wchodzić na nową orbitę.

Upłynęło kilka kolejnych lat. Nowa orbita asteroidy przecięła się z orbitą Marsa, tak że asteroida znalazła się w odległości dziesięciu tysięcy kilometrów od niego. System jej silników odpalił w taki sposób, że przyciąganie Marsa wychwyciło lecącą asteroidę i zatrzymało ją na orbicie planety, początkowo bardzo eliptycznej. Dysze nadal odpalały, regulując orbitę. Dalej trwało wytłaczanie kabla. I tak mijał rok za rokiem.

Mniej więcej po dziesięciu latach od czasu, jak pierwsze lądowniki osiadły na powierzchni asteroidy, kabel liczył już w przybliżeniu trzydzieści tysięcy kilometrów długości. Masa asteroidy wynosiła wówczas jakieś osiem miliardów ton, masa kabla natomiast około siedmiu miliardów. Asteroida znajdowała się na orbicie eliptycznej z peryapsydą około pięćdziesięciu tysięcy kilometrów. Teraz jednak wszystkie silniki rakietowe i automatyczne urządzenia naprowadzające, zarówno na Nowym Clarke’u, jak i samym kablu, zaczęto odpalać, niektóre nieprzerwanie, jednak większość zrywami. W towarowej przegrodzie kadłubowej któregoś z lądowników znajdował się jeden z najdoskonalszych komputerów, jakie kiedykolwiek skonstruowano; koordynował stamtąd dane, docierające z czujników i decydował, jakie silniki i kiedy należy odpalić. Kabel, skierowany w tym czasie w stronę Marsa, zaczął się posuwać ruchem wirowym ku powierzchni planety, jak gdyby obracał się na którejś z czułych części chronometru. Orbita asteroidy stawała się coraz ciaśniejsza i bardziej regularna.

Na Nowym Clarke’u osiadły teraz następne automatyczne transportowce i znajdujące się w nich roboty rozpoczęły budowę portu kosmicznego. Końcówka kabla zaczęła coraz bardziej opadać ku Marsowi, a wtedy obliczenia prowadzone przez komputer osiągnęły niemal metafizyczną zawiłość, dzięki czemu grawitacyjny taniec asteroidy i kabla z planetą stał się o wiele precyzyjniejszy, poruszały się one jakby w takt muzyki w ciągłym ritardando. Toteż im dokładniej wielki kabel wpasowywał się we właściwą sobie pozycję, tym jego ruch stawał się powolniejszy. Gdyby ktoś był w stanie obserwować to zjawisko od początku do końca, mógłby sądzić, że jest to jakaś widowiskowa fizyczna demonstracja paradoksu Zenona, w którym biegacz zbliża się do końcowej linii, stosując metodę stałego podziału pozostałego dystansu na połowę… Ale nikomu nigdy nie udało się objąć umysłem pełni spektaklu, ponieważ nikt z potencjalnych świadków nie miał odpowiednio doskonałych zmysłów. Proporcjonalnie, kabel był o wiele cieńszy niż ludzki włos, choć gdyby nawet zredukować go do średnicy włosa, i tak nadal miałby setki kilometrów długości, a więc dla człowieka widoczne były tylko króciutkie fragmenty j ego całej rozpiętości. Być może, jeśli w ogóle tak można powiedzieć, najpełniej czuł ten fenomen tylko komputer sterujący kablem…

W każdym razie dla obserwatorów na dole, na powierzchni Marsa, w mieście Sheffield, na wulkanie Pavonis Mons (czyli Pawiej Górze), kabel pojawił się po raz pierwszy jako bardzo mała rakieta, obniżająca się wraz z przyczepioną doń cieniutką linką przytrzymującą; całość wyglądała stąd jak jaskrawa przynęta na cienkiej wędce, z pomocą której łowili ryby jacyś bogowie z następnego wszechświata położonego nad naszym. Z tej perspektywy, jakby z dna oceanicznego, sam kabel podążał w dół — w ślad za swoją linką holowniczą — do ogromnego, betonowego zbiornika na wschód od Sheffield, w tak niewiarygodnie powolnym tempie, że w końcu większość osób po prostu przestała zwracać uwagę na tę pionową czarną kreskę, wiszącą w górnej warstwie atmosfery.

Nadszedł jednak dzień, w którym końcówka kabla, odpalając dysze, aby utrzymać pozycję w porywistym wietrze, wpadła w otwór w dachu betonowego bunkra i wpasowała się w jego kołnierz. Teraz kabel pod punktem areosynchronicznym przyciągała marsjańska grawitacja, natomiast część nad tymże punktem próbowała podążać za Nowym Clarke’iem w locie odśrodkowym z planety; węglowe włókna kabla utrzymywały konieczne napięcie i cala aparatura obracała się z tą samą prędkością co planeta, trwając nad Pavonis Mons i wahliwie wibrując, aby ominąć Deimosa. Nad wszystkim nadal sprawował nadzór komputer z Nowego Clarke’a i długa bateria silników zamontowanych na węglowym włóknie.

W ten sposób winda wróciła. Wagoniki podnoszono z boku kabla w Pavonis, a inne równocześnie spuszczano z Nowego Clarke’a, aby przez przeciwwagę maksymalnie zmniejszyć energię, potrzebną dla obu operacji. Statki kosmiczne przybywały do portu kosmicznego na Nowym Clarke’u, a kiedy go opuszczały, byt to odlot jak z procy. Dzięki temu została znacznie złagodzona niewygoda, spowodowana grawitacyjną studnią Marsa, a co za tym idzie, kontakty mieszkańców planety z Ziemianami i resztą Układu Słonecznego stały się mniej kosztowne. Zerwana na długo pępowina została ponownie związana.

Od dość dawna jego życie było spokojne i doskonale ustabilizowane, kiedy nagle go odkomenderowano i wysłano na Marsa.

Wezwanie przyszło faksem, a wiadomość pojawiła się na aparacie w mieszkaniu, wynajętym przez Arta Randolpha zaledwie miesiąc wcześniej, tuż po rozstaniu z żoną, która zdecydowała się na separację potwierdzoną orzeczeniem sądu. Treść faksu była krótka: „Drogi Arthurze Randolph! William Fort zaprasza Pana do wzięcia udziału w swoim prywatnym seminarium. Samolot odlatuje z lotniska w San Francisco o godzinie dziewiątej rano, 22 lutego 2101 roku”.

Randolph spojrzał na kartkę z zaskoczeniem. William Fort był założycielem Praxis, ponadnarodowego konsorcjum, które przejęło firmę Arta kilka lat temu. Fort był już bardzo stary i obecnie jego pozycja w konsorcjum była podobno czymś w rodzaju statusu honorowego półemeryta. Ciągle jednak prowadził prywatne seminaria, o których powszechnie rozmawiano, choć nikt nie miał o nich żadnych pewnych informacji. Mówiło się, że staruszek zaprasza ludzi ze wszystkich przedsiębiorstw wspomagających konsorcjum, że „wybrańcy” zbierają się w San Francisco i odlatują prywatnymi odrzutowcami w jakieś tajemnicze miejsce. Nikt nie wiedział, co działo się dalej, bowiem ludzi, którzy uczestniczyli w seminariach, zwykle natychmiast po powrocie gdzieś przenoszono, a jeśli nawet zostawali na swych dawnych stanowiskach, zapytani, milczeli w osobliwy sposób, który ucinał wszelkie kolejne pytania ciekawskich. Wszystko to otaczała aura intrygującej tajemnicy.

To niespodziewane zaproszenie zaskoczyło Arta i poczuł lekki niepokój, chociaż właściwie był zadowolony. Zanim przedsiębiorstwo, którego był współzałożycielem, zostało przejęte przez Praxis, Art piastował w nim stanowisko dyrektora technicznego. Dumpmines było małą firmą, która zajmowała się wyszukiwaniem i przetwarzaniem surowców ze starych wysypisk oraz odzyskiem najwartościowszych materiałów, które w poprzednich, bardziej rozrzutnych epokach po prostu wyrzucano. Kiedy tę małą firmę nabyło Praxis, wszyscy byli zaskoczeni. Zaskoczenie to było jednak bardzo miłe, jako że dzięki tej transakcji każdy pracownik Dumpmines, dotąd zatrudniony w małym, niepozornym przedsiębiorstwie, stawał się pracownikiem-akcjonariuszem jednej z najbogatszych organizacji na świecie: był opłacany jej akcjami, posiadał głos w kwestii jej polityki, a przede wszystkim mógł korzystać ze wszystkich jej dobrodziejstw. Była to zmiana porównywalna z nadaniem szlachectwa.