Выбрать главу

Randolph przyjrzał się bacznie tym ogrodnikom podczas swoich powrotów z plaży do osiedla. Pracowali niespiesznie, jakby w zwolnionym tempie i przez cały czas rozmawiali. Można było odnieść wrażenie, że głównym zadaniem, jakie postawili przed sobą, było zrywanie owoców z mocno przyciętych karłowatych jabłonek.

Po kilku dniach duża południowa fala opadła i Fort ponownie zebrał grupę Arta. Kolejny temat zajęć brzmiał: „Możliwości pełnoświatowego biznesu” i Art zaczynał rozumieć, dlaczego jego samego i sześcioro jego towarzyszy wybrano do uczestnictwa w tym seminarium — Amy i George zajmowali się antykoncepcją, Sam i Max — projektowaniem przemysłowym, Sally i Elizabeth — technologią rolnictwa, a on sam wykorzystaniem odpadów. W gruncie rzeczy więc cała siódemka pracowała już wcześniej w swego rodzaju „biznesach pełnoświatowych” i w popołudniowych grach naprawdę dobrze im szło projektowanie w nowych tego typu dziedzinach.

Któregoś dnia Fort zaproponował następną grę: mieli rozwiązać problemy pełnego świata poprzez powrót do świata pustego. Punktem wyjścia miało być założenie, że wywołują zarazę, uśmiercając w ten sposób wszystkich ludzi na świecie, poza tymi którzy poddali się kuracji gerontologicznej. „Jakie widzicie «za» i «przeciw» takiego działania?” — skonkretyzował na koniec zadanie Fort.

Skonsternowani wpatrzyli się w ekrany swoich komputerów. Elizabeth otwarcie oświadczyła, że nie będzie uczestniczyć w grze opartej na takim potwornym założeniu.

— Rzeczywiście, pomysł jest potworny — zgodził się z nią Fort. — Ale taka sytuacja nie jest niemożliwa. Zrozumcie, słyszałem różne głosy na ten temat… Rozmowy w różnych kręgach. Na przykład… przywódcy dużych ponadnarodowych konsorcjów organizują rozmaite dyskusje. Czasem zdarzają się kłótnie. Można tam usłyszeć wiele — przedstawianych poważnie — pomysłów, dotyczących eliminacji czynnika ludzkiego, włącznie z takimi jak ten. Wszyscy je odrzucają, po czym ktoś zmienia temat. Wszakże nikt nie twierdzi, że nie są technicznie możliwe. A niektórzy nawet wydają się sądzić, iż rozwiązaliby w ten sposób pewne problemy, z którymi inaczej nie można sobie poradzić.

Przygnębieni członkowie grupy przez długą chwilę rozważali w myślach sens tej koncepcji. Wreszcie Art zasugerował, że w takim przypadku zabrakłoby pracowników rolnictwa.

Fort wyjrzał na ocean.

— To jest podstawowy problem tego typu działania — odparł zamyślony. — Jeśli zaczniesz robić coś takiego, trudno znaleźć punkt, w którym wszyscy zgodnie uznają, że już można przerwać, że wystarczy… Kontynuujmy, bardzo proszę.

Kontynuowali więc, choć nie czuli się na tym polu zbyt pewnie. Grali w grę pod nazwą „Redukcja populacji” i biorąc pod uwagę alternatywę, którą dopiero co rozważali, trzeba przyznać, że pracowali nad tą kwestią z niemałą intensywnością. Każde z nich przyjęło rolę Władcy Świata, jak to określił Fort, i nakreślało swoje plany dość szczegółowo.

Kiedy nadeszła kolej Arta, powiedział:

— Dałbym każdemu spośród żyjących prawo do spłodzenia i wychowania trzech czwartych dziecka.

Wszyscy się roześmiali, także Fort. Art jednak nie żartował. Wyjaśnił, że każda para rodziców miałaby w ten sposób prawo do utrzymania jednego dziecka i połowy drugiego; posiadając jedno mogliby sprzedać swe prawo do połowy drugiego lub zorganizować sobie kupno brakującej połówki od jakiejś innej pary i mieć dwójkę dzieci. Ceny połówek zmieniałyby się w klasycznym wzorcu „popyt-podaż”. Społeczne konsekwencje takiego posunięcia byłyby pozytywne: ludzie, którzy chcieliby mieć dodatkowe dzieci, musieliby za nie zapłacić, toteż ci, którzy nie posiadaliby odpowiedniego dochodu na utrzymanie jednego, otrzymywaliby wsparcie finansowe na wychowanie tego jedynego, na które się zdecydowali. Gdyby dzięki tej polityce populacje zmniejszyły się wystarczająco skutecznie, Władca Świata mógłby rozważyć zmianę tego prawa na posiadanie jednego dziecka na osobę, co byłoby bliskie stanowi równowagi demograficznej; biorąc jednakże pod uwagę istniejące kuracje przedłużające życie, limit „trzy czwarte” musiałby trwać przez bardzo długi czas.

Kiedy Art skończył szczegółowe omówienie swojej koncepcji, podniósł wzrok znad notatek, zapisanych na ekranie komputera. Wszyscy patrzyli na niego z ciekawością.

— Trzy czwarte dziecka — powtórzył z uśmiechem Fort i członkowie grupy również się roześmiali. — Podoba mi się ta koncepcja. — Śmiech ucichł. — Dzięki niej ludzkie życie miałoby pewną wartość pieniężną… na otwartym rynku. Do tej pory wszelkie próby w tej materii należy uznać za, w najlepszym razie, dość kiepskie. Dochód życiowy, koszty utrzymania i tym podobne… — Starzec westchnął i potrząsnął głową. — Prawda jest taka, że ekonomiści nas oszukują. Bowiem wartości, w gruncie rzeczy, nie można obliczyć za pomocą rachunku ekonomicznego. Ale ten pomysł naprawdę mi się podoba. Zatem sprawdźmy, czy uda się nam oszacować, jakiego rzędu powinna być cena połówki dziecka. Jestem pewien, że natychmiast pojawiliby się spekulanci i pośrednicy, cały aparat rynku.

Tak więc przez resztę popołudnia grali w grę nazwaną przez Forta „Trzy czwarte”, drążąc problemy rynku towarowego i tworząc przepełnione intrygami fabuły, mogące konkurować nawet z najdłuższą mydlaną operą. Kiedy skończyli, starzec zaprosił wszystkich na plażę na barbecue.

Wrócili na krótko do pokoi, aby nałożyć płaszcze przeciwwietrzne, po czym w oślepiającym świetle zachodzącego słońca zeszli ścieżką do doliny. Na plaży pod wydmą dostrzegli już duże ognisko, rozpalone przez kilku młodych stypendystów. Kiedy siedzieli na kocach dokoła ognia, w skafandrach z przypiętymi lotniami, nadleciało mniej więcej dwanaścioro spośród „Osiemnastki Nieśmiertelnych”. Wylądowali, przebiegli piasek, złożyli powoli skrzydła i rozpięli zamki kombinezonów. Odrzucając z oczu mokre włosy, rozmawiali między sobą na temat siły wiatru. Jedni drugim pomagali uwolnić się z długich skrzydeł, po czym zostali w samych kostiumach kąpielowych. Ich ciała pokrywała gęsia skórka i drżeli z zimna — stuletni lotniarze, wyciągający ku ognisku twarde, żylaste ramiona. Kobiety swą muskulaturą nie ustępowały mężczyznom, a twarze ich wszystkich były tak pomarszczone, jakby przez milion lat mrużyli oczy w słońcu i śmiali się przy ogniskach. Art obserwował, jak Fort żartuje ze starymi przyjaciółmi, podczas gdy oni swobodnie i radośnie wycierali się ręcznikami. Oto sekretne życie bogatych i sławnych, pomyślał.

Jedli hot-dogi i pili piwo. Lotniarze odeszli na chwilę za wydmę i wrócili przebrani w spodnie i sportowe pulowerki; byli szczęśliwi, że mogą nieco dłużej pozostać przy ogniu, czesząc sobie nawzajem mokre włosy. Wokół zrobiło się ciemno, wieczorny wietrzyk od morza wydawał się słony i zimny. Pomarańczowe języki płomieni, wyskakujące z ogniska, tańczyły na wietrze, a światło i cień otaczały migotliwymi smugami twarz Forta, przypominającą swym wyrazem małpi grymas. Jak powiedział wcześniej Sam, starzec wyglądał, jak gdyby nie przekroczył jeszcze osiemdziesiątki.

Teraz usiadł wśród swoich siedmiorga gości, którzy trzymali się razem, zapatrzył się w węgle, po czym znowu zaczął mówić. Ludzie po drugiej stronie ognia kontynuowali swoją rozmowę, ale goście Forta pochylili się bliżej ku niemu, by wyraźniej słyszeć jego słowa płynące przez szum wiatru i fal, a także trzaski płonących drew. Bez swoich komputerów na kolanach wyglądali na nieco zagubionych.

— Nie możecie zmusić ludzi, aby coś zrobili — mówił Fort. — Rzecz polega na tym, by zmienić samych siebie. A wówczas ludzie powinni zrozumieć i wybrać właściwie. W ich świecie to się nazywa prawem założyciela. Populacja wyspy zaczyna się od małej liczby osadników, czyli małego ułamka genów macierzystej populacji. Obecnie, jak sądzę, rzeczywiście potrzebujemy nowych gatunków… oczywiście, w sensie ekonomicznym. Praxis jest taką właśnie wyspą. Sposób, w jaki ją budujemy, to rodzaj biotechnologii: przekształcania genów, od których wychodzimy. Nie mamy żadnego obowiązku trwać przy zasadach tamtych. Możemy stworzyć nowe gatunki. I to bynajmniej nie feudalne. Mamy własność zbiorową i osoby podejmujące decyzje, politykę twórczego działania. Zdążamy do pewnego rodzaju wspólnoty, podobnej do systemu obywatelskiego, który stworzyliśmy w Bolonii. To rodzaj demokratycznej wyspy komunistycznej, znacznie skuteczniejszej w działaniu niż otaczający ją kapitalizm. Tworzącej lepszy sposób życia. Czy sądzicie, że tego rodzaju demokracja jest możliwa? Spróbujemy zagrać w to któregoś popołudnia.