Выбрать главу

Kiedy wrócił do pokoju, ruszył prosto do okna i odsunął draperie. Potem podszedł do stolika przy łóżku, usiadł, włączył komputer i poszukał słowa „Nirgal”. Na liście nie znajdowała się żadna osoba o tym imieniu. Była tu tylko kraina o nazwie Nirgal Vallis, leżąca między Basenem Argyre i Valles Marineris. „Jeden z najlepszych przykładów wyżłobionego przez wodę kanału na Marsie”, przeczytał w długim i zagmatwanym opisie. Słowo było babilońską nazwą Marsa.

Wrócił do okna i przycisnął twarz do szyby. Spojrzał prosto w dół szczeliny, w samo kamienne serce olbrzyma. Ujrzał poziome tarasy wygiętych ścian i szeroką, kolistą równinę, która znajdowała się niewyobrażalnie daleko pod nim, widział ostrą krawędź w miejscu, gdzie równina stykała się z owalną ścianą. Dostrzegł tam nieskończoną ilość odcieni wielu kolorów: kasztanowego, rdzawego, czarnego, brązowego, pomarańczowego, żółtego, czerwonego… przede wszystkim czerwonego… wszędzie była czerwień, wszystkie odcienie czerwieni… Wpatrywał się intensywnie w otaczającą go krainę i po raz pierwszy nie czuł strachu. Potrafił znieść ten widok. Potrafił znieść tutejszą grawitację. Spotkał Marsjanina, członka podziemia, młodzieńca o dziwnej charyzmie… I spotka więcej takich ludzi, wielu spośród nich… Naprawdę jestem na Marsie, pomyślał.

Kilka dni później znalazł się na zachodnim stoku Pavonis Mons. Sam kierując małym roverem, zjeżdżał wąską drogą, która biegła równolegle do pasma nierównego wulkanicznego rumoszu po czymś, co wyglądało jak szlak kolei zębatej, opadający prosto w dół. Przed podróżą wysłał ostatnią zaszyfrowaną informację do Forta, przekazując mu, że wyjeżdża i otrzymał pierwszą, od kiedy opuścił Ziemię, odpowiedź: „Miłej podróży”.

Pierwszej godzinie jego jazdy towarzyszyły, zgodnie z opowieściami innych osób, wszelkie możliwe z najbardziej spektakularnych marsjańskich widoków. Przejechał zachodni stożek kaldery i zaczął zjeżdżać po zewnętrznym zboczu ogromnego wulkanu. Tak minęło około sześćdziesięciu kilometrów drogi na zachód od Sheffield. Gdy dojechał do południowo-zachodniej krawędzi ogromnego płaskowyżu stożkowego i zaczął się posuwać w dół wzgórza, bardzo daleko pod nim i bardzo daleko od niego pojawił się marsjański horyzont: lekko zakrzywiona mglistobiała pręga, podobna obrazowi Ziemi widzianemu z okna kosmolotu. Skojarzenie to było zupełnie logiczne, ponieważ szczyt Pavonis wystawał na około osiemdziesiąt pięć tysięcy stóp ponad Amazonis Planitia. Widok stąd był rozległy i stanowił najbardziej dosadne z możliwych przypomnienie zdumiewającej wysokości wulkanów Tharsis. W tym momencie Art dostrzegł również ogromny Arsia Mons, położony najbardziej na południe jeden z trzech wulkanów Tharsis, który — po lewej stronie Arta — górował nad horyzontem niczym ościenny świat. A to, co wyglądało jak czarna chmura ponad dalekim horyzontem na północnym zachodzie, mogło być (to bardzo możliwy!) samym Olympus Mons!

Toteż, mimo że cały pierwszy dzień Art zjeżdżał w dół, jego nastrój pozostawał niezmiennie wspaniały.

— No, no — powiedział do siebie. — Z pewnością nie jesteśmy już w Kansas. Jesteśmy… hmm… tak daleko… że możemy spotkać czarnoksiężnika! Tak, tak! Cudownego czarnoksiężnika z krainy Mars!

Droga biegła równolegle do linii leżącego kabla. Kabel musiał uderzyć w zachodni stok Tharsis z ogromną mocą, oczywiście nie tak olbrzymią, jak podczas ostatniego ciosu, ale wystarczającą, aby stworzyć interesujące superkrystale, w celu zbadania których wysłano Arta. Jednak w tej okolicy Bestia, ku której jechał, zajęła się już skutecznie zbieraniem leżących odcinków, toteż niewiele pozostało po pierwotnym kablu; jedyną jego pozostałością był układ staroświecko wyglądających szyn kolejowych, z trzecim torem dla kolei zębatej, który opadał do środka. Bestia wykonała te szyny z węgla kabla, a potem użyła innych części kabla i magnezu z gleby, aby stworzyć mały samonapędowy tor dla górniczych wagoników, które przenosiły ładunek ze złomem w górę, po stoku Pavonis do przetwórni Ouroborous w Sheffield. Dobry kawałek roboty, pomyślał Art, obserwując, jak mały pojazd automatyczny mija go, kierując się w przeciwnym kierunku, w górę torami ku miastu. Niewielki wagonik kolejowy był czarny, niski i szeroki, napędzany przez mały ruchomy silnik znajdujący się między szynami kolei zębatej. Wypełniony był ładunkiem, na który w większości składały się węglowe włókna nanoprzewodowe. Szczyt wagonika nakrywał duży prostokątny blok diamentu. Art słyszał już o nim w Sheffield, więc jego widok go nie zaskoczył. Diament uzyskano z dwóch spiral wzmacniających kabel i, prawdę powiedziawszy, jego bloki były o wiele mniej wartościowe niż włókno węglowe zmagazynowane pod nimi — stanowiły po prostu coś w rodzaju luksusowej pokrywy. Ale rzeczywiście wyglądały pięknie.

Drugiego dnia jazdy Randolph wydostał się na ogromny stożek Pavonis i na właściwe wybrzuszenie Tharsis. Tutaj powierzchnia była o wiele bardziej nierówna niż na zboczu wulkanu, pokryta luźnymi kamieniami i niewielkimi kraterami meteorytowymi. Wszystko zasłane było zaspami: mieszaniną, która wyglądała, jak gdyby w równych częściach składała się ze śniegu i piasku. Było to firnowe zbocze zachodniego Tharsis, teren, na który nadchodzące z zachodu burze często zrzucały masy nigdy nie topniejącego śniegu, odkładającego się rok po roku w coraz grubszą i twardszą śnieżną pokrywę. Do tej pory składała się tylko z ziarnistego śniegu, zwanego firnem, ale jeszcze kilka lat takiego prasowania i najniższe warstwy z pewnością zmienią się w lód i osuwające się lodowce.

Spadziste zbocza stale przerywały duże skały wystające z firnu i małe pierścienie kraterów o szerokości przeważnie mniejszej niż kilometr, które — gdyby nie wypełniający je zmieszany z piaskiem śnieg — wyglądałyby tak świeżo, jak gdyby zaledwie poprzedniego dnia powstały poprzez uderzenie meteorytu.

Art dostrzegł Bestię bardzo szybko, mimo że znajdował się jeszcze wiele kilometrów od niej. Akurat pracowała, zbierając fragmenty leżącego kabla. Jej wierzchołek pojawił się nagle nad zachodnim horyzontem, ale musiała minąć jeszcze godzina jazdy, by Randolph zobaczył ją w całej okazałości. Na ogromnym pustym zboczu wydawała się dziwnie mniejsza niż jej siostra bliźniacza ze wschodniej części Sheffield, przynajmniej tak długo, aż Art dojechał pod jej stok. Dopiero wtedy bowiem zrozumiał, że Bestia jest tak duża jak miejski blok. U jej boku znajdował się nawet kwadratowy otwór, który najbardziej ze wszystkiego na świecie przypominał wjazd na parking z garażami. Art wjechał roverem prosto w ten otwór — Bestia poruszała się zaledwie trzy kilometry na dzień, nietrudno było więc trafić w wejście — a gdy znalazł się wewnątrz, ruszył w górę krętą, pochyłą drogą. Przejechawszy krótki tunel, dotarł do śluzy powietrznej. Tam przemówił przez radio do AI Bestii, po czym drzwi za jego roverem zasunęły się. W minutę później bez trudu wydostał się z pojazdu, podszedł do drzwi windy, wsiadł w nią i pojechał w górę na piętro, gdzie znajdowało się obserwatorium.

Szybko doszedł do wniosku, że życie wewnątrz Bestii jest nudne i pozbawione atrakcji, toteż zgłosiwszy swoje przybycie w biurze Sheffield i rzuciwszy okiem na jonowy chromatograf w laboratorium na dole, Art wrócił na dwór, do rovera i pojechał rozejrzeć się po okolicy. Dokładnie tak postępują wszystkie osoby, które pracują z Bestią, zapewnił go wcześniej Zafir: rovery były tu niczym ryby pilotujące wielkiego wieloryba i chociaż z wysoko położonego obserwatorium roztaczał się wspaniały i rozległy widok, większość ludzi wolała spędzać więcej czasu na zewnątrz, jeżdżąc pojazdami po okolicy.