— Witam! — krzyknął, czując większą ulgę niż było trzeba, zważywszy, że cały wypadek prawdopodobnie zorganizował Nirgal, tak że nawet przez chwilę nie znajdował się w prawdziwym niebezpieczeństwie. — Wiecie… hmm… zdaje się, że nie mogę się dostać do mojego pojazdu. Czy moglibyście mnie podwieźć?
Przez moment patrzyli na niego bez słowa.
Po chwili mężczyzna roześmiał się. Jego śmiech był przeraźliwy.
— Witamy na Marsie — odezwał się.
Część 3
Długi wybieg
Ann Clayborne zjeżdżała ze Szczytu Genewskiego, zatrzymując się co kilka zakosów na przecięciach dróg; wówczas wysiadała i zbierała skalne próbki. Po roku 2061 przestano używać Autostrady Transmarineryjskiej, która teraz niknęła pod warstwą brudnego lodu zmieszanego z otoczakami, pokrywającego dno Coprates Chasma. Droga była reliktem archeologicznym i nie wiodła już donikąd.
Jednak Ann badała Szczyt Genewski. Stanowił on ostatni odcinek o wiele dłuższej dajki magmowej, której większa część znikała zagrzebana w płaskowyżu na północy. Dajka ta była jedną z wielu: w pobliżu znajdowały się także grzbiety Melas Dorsa, dalej na wschodzie — Felis Dorsa, a na zachodzie — Solis Dorsa; wszystkie one byty prostopadłe do kanionów marineryjskich i pochodzenie każdego z nich stanowiło taką samą tajemnicę. Po prostu, kiedy z powodu załamań i spowodowanej wiatrem erozji opadła południowa ściana Melas Chasma, obnażyła się twarda skała jednej z dajek. Tak powstał Szczyt Genewski, który Szwajcarzy, budujący drogę w dół ściany kanionu, uznali za idealną pochyłą drogę, a teraz — dzięki niemu Ann miała przed sobą doskonale widoczne podłoże dajki. Istniała możliwość, że zarówno ta, jak i wszystkie podobne jej dajki uformowały się poprzez koncentryczne rozszczepienie wychodzące z wzniesienia Tharsis; z drugiej strony mogły być także o wiele starsze, stanowiąc jedną z pozostałości tego okresu w początkach epoki Noachian, kiedy tworzyły się na Marsie baseny i pasma, i kiedy planeta ciągle jeszcze korzystała z własnego wewnętrznego ciepła. Określenie wieku bazaltu przy podnóżu dajki pomogłoby wybrać właściwą odpowiedź.
Ann jechała więc powoli małym kamiennym roverem po pokrytej szronem drodze. Ruch pojazdu był prawdopodobnie świetnie widoczny z powietrza, ale Ann nie dbała o swoje bezpieczeństwo. W ubiegłym roku zjeździła niemal całą południową półkulę, nie przedsięwziąwszy żadnych środków ostrożności, chyba że zbliżała się do jednego z ukrytych schronów Kojota, gdzie uzupełniała zapasy, l jak dotąd — nigdy jej się nie przydarzyło nic nieprzyjemnego.
Dotarła właśnie do podnóża szczytu, niezwykle krótkiego odcinka lądu wystającego ponad lodowo-kamienną rzeką, która zalewała obecnie dno kanionu. Ann wysiadła z pojazdu i geologicznym młoteczkiem zaczęła ostukiwać podłoże ostatniej krzyżówki dróg. Stała tyłem do ogromnego lodowca i nie myślała o nim, całkowicie skupiona na bazalcie. Dajka wyrastała przed nią w słońcu, stanowiąc idealną pochylnię prowadzącą na szczyt skalnej ściany. Miała mniej więcej trzy kilometry wysokości i rozciągała się pięćdziesiąt kilometrów na południe. Po obu stronach Szczytu Genewskiego ogromne południowe urwisko rozpadliny Melas Chasma wyginało się w tył w olbrzymie skalne zatoki, potem znowu na zewnątrz w mniejsze wzniesienia: w mały punkt na dalekim horyzoncie, po lewej stronie Ann i solidny przylądek, jakieś sześćdziesiąt kilometrów, po jej prawej stronie. Ten przylądek Ann nazywała Cape Solis.
Już wiele lat temu Ann przepowiedziała, że w ślad za hydratacją atmosfery nastąpi tu gwałtowna erozja. Aktualny kształt urwiska po obu stronach szczytu dowodził, że miała rację. Zatoka między Szczytem Genewskim i Cape Solis zawsze była głęboka, ale teraz po wielu świeżych osuwiskach skalnych należało sądzić, że pogłębia się coraz szybciej. Jednak nawet najnowsze stromizny, podobnie jak cała reszta żłobkowania i uwarstwienia urwiska, pokrywał szron. Wielka ściana po opadach śniegu przybrała barwę ziemskich wzgórz — Zionu lub Bryce; były to głębokie czerwienie, przetykane bielą.
Na dnie kanionu, około kilometra czy dwóch na zachód od Szczytu Genewskiego, znajdowało się — równoległe do samego wierzchołka — bardzo niskie, ciemne pasmo skalne. Zaciekawiona Ann ruszyła w jego kierunku. Przy bliższym oglądzie grzbietu, sięgającego jej ledwie do piersi, Ann stwierdziła, że rzeczywiście jest zbudowany z takiego samego bazaltu co Szczyt Genewski. Wyjęła młoteczek i odłupała od skały próbkę.
Nagle coś się poruszyło i usłyszała stłumiony odgłos szumu, toteż szybko się podniosła i patrząc w stronę, skąd dochodził, zauważyła, że Cape Solis stracił właśnie przedni występ. Znad jego dna, lekko falując, oddalała się teraz czerwona chmura.
Ziemia się obsuwa, uświadomiła sobie od razu Ann. Natychmiast włączyła stoper na nadgarstku, potem szybko zerwała kapturek z umieszczonej nad szybką hełmu lornetki i tak długo regulowała ostrość, aż daleki cypel stał się dla niej wyraźnie widoczny. Nowa kamienna powierzchnia, która się ujawniła po odłamaniu lica, miała czarniawą barwę i wyglądała naprawie pionową. Być może jest to świeża szczelina w dajce, pomyślała Ann, o ile tamten twór to również dajka. Naprawdę wydawał się bazaltowy. Ann odniosła wrażenie, że pęknięcie nastąpiło na całej wysokości skalnej ściany, na całych jej czterech kilometrach.
Frontowa płaszczyzna urwiska zniknęła powoli w rosnącej chmurze pyłu, która rozprzestrzeniała się w górę i na boki, jak po wybuchu gigantycznej bomby. Rozległ się odległy, ledwie słyszalny huk, a za nim nastąpił stłumiony odgłos ryku, niczym daleki grzmot. Ann spojrzała na nadgarstek: ryk trwał niecałe cztery minuty. Prędkość dźwięku na Marsie wynosiła dwieście pięćdziesiąt dwa metry na sekundę, więc kamienna ściana musiała się znajdować rzeczywiście w odległości sześćdziesięciu kilometrów od Ann. Widziałam niemal pierwszy moment obsuwu, uświadomiła sobie.
Głęboko w zatoce odpadł właśnie także mniejszy fragment urwiska, co, bez wątpienia, spowodowały fale wstrząsowe. Jednak ten upadek wyglądał jak najzwyklejszy skalny obryw w porównaniu z zawalonym przylądkiem, którego objętość musiała wynosić miliony metrów sześciennych skały. To fantastyczne, uzmysłowiła sobie Ann, zobaczyć na własne oczy jedno z tak dużych osuwisk — większość areologów i geologów musiała prowokować eksplozje lub zdawać się jedynie na symulacje komputerowe. Kilka tygodni spędzonych w Valles Marineris rozwiązałoby ich problemy w tym względzie.
Więc tak to właśnie wygląda: tocząca się po ziemi nawala przy krawędzi lodowca, w postaci spłaszczonej, niskiej, ciemnej masy zwieńczonej przesuwającą się chmurą pyłu, jak film o zbliżającej się burzy oglądany w przyspieszonym tempie. Pasowały nawet efekty dźwiękowe. Odległość do przylądka była naprawdę dość spora. Ann niemal wzdrygnęła się, gdy sobie uświadomiła, iż stała się świadkiem długiego procesu obsuwu ziemi. Osuwiska były dziwnymi fenomenami i stanowiły jedną z dotąd nie rozwiązanych zagadek geologii. Większość z nich poruszała się po drodze poziomej na odległość około dwukrotnie większą od drogi ich spadu, ale kilka szczególnie wielkich najwyraźniej oparło się prawom tarcia i pędziło horyzontalnie przez odcinek dziesięć razy dłuższy niż ich odległość spadania, a czasami nawet dwadzieścia albo i trzydzieści razy dłuższy. Nazywano je osuwiskami o długim wybiegu i nikt nie wiedział, dlaczego czasem się zdarzały. Przylądek Cape Solis, któremu przyglądała się obecnie Ann, spadł z wysokości czterech tysięcy metrów, a więc powinien rozciągnąć się na dystans nie dłuższy niż osiem kilometrów, ale drobiny skalne przebyły już dno Melas Chasma i pędziły dalej w dół kanionu prosto w kierunku Ann. Jeśli przesuną się na odległość choćby piętnaście razy dłuższą niż ich pionowy spad, pomyślała, przetoczą się bezpośrednio nade mną i trzasną w Szczyt Genewski.