Выбрать главу

Pewnego popołudnia, czytając wybrane przypadkowo urywki w AI, aby się zrelaksować po powrocie do pojazdu przed kolacją, Ann dowiedziała się, że przed bardzo wielu laty carska policja wyprowadziła rosyjskiego pisarza, Dostojewskiego na stracenie, a potem — gdy od wielu już godzin czekał na swoją kolejkę — po prostu zabrała go z powrotem do celi, darowując życie. Gdy skończyła czytać opis tej historii, usiadła na siedzeniu kierowcy rovera, położyła stopy na tablicy rozdzielczej i zagapiła się niewidząco w ekran. Przez okno sączył się na nią blask kolejnego oślepiającego zachodu słońca, słońca, które było niesamowicie wielkie i bardzo jaskrawe w coraz bardziej gęstniejącej atmosferze. Autor, którego tekst właśnie przeczytała, oznajmiał z łatwą i beztroską wszechwiedzą biografa, że ten jeden moment zmienił Dostojewskiego na całe życie. Zmienił go w epileptyka i człowieka skłonnego do niepohamowanej gwałtowności, o równie silnych skłonnościach do rozpaczy. Pisarz — zdaniem biografa — nie był w stanie sobie przyswoić tego przeżycia. Aż do śmierci pozostał więc wiecznie gniewny. A jednocześnie bojaźliwy. I opętany.

Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się z politowaniem, rozgniewana na głupotę autora książki, który po prostu niczego nie zrozumiał. Oczywiście, że nie można „sobie przyswoić takiego przeżycia”. To bez sensu. Takiego przeżycia nikt nie jest w stanie „sobie przyswoić”.

Następnego dnia na horyzoncie pojawiła się jakaś wieża. Ann zatrzymała pojazd i przez lunetę rovera popatrzyła na budowlę, którą otaczała przy gruntowa mgła. Wstrząsy powierzchniowe rejestrowane przez sejsmograf były teraz bardzo silne i wydawały się pochodzić z jakiegoś miejsca oddalonego nieco na północ. Jeden z nich nawet odczuła. Biorąc pod uwagę dobre amortyzatory pojazdu, oznaczało to, że wstrząsy muszą być naprawdę silne. Istniało prawdopodobieństwo, że miały one związek z wieżą.

Ann wysiadła z pojazdu. Zbliżał się zachód słońca i niebo było wielkim łukiem wściekłych kolorów; słońce wisiało nisko na zamglonym zachodzie. Światło miała z tyłu, co bardzo poważnie utrudniało jej obserwację. Przeszła między wydmami, potem ostrożnie dotarła do grzebienia jednej z nich. Ostatnie metry drogi przemierzyła czołgając się i ponad grzebieniem bacznie przypatrzyła się wieży, która stała obecnie w odległości zaledwie kilometra od niej, na wschód. Kiedy Ann uświadomiła sobie, jak blisko podstawy budowli się znalazła, przyłożyła podbródek do samej ziemi. Twarz kobiety otoczyły ejektamenta wielkości hełmu.

Był to jakiś rodzaj ruchomej maszyny wiertniczej. Bardzo dużej. U boków solidnej podstawy tego molocha dostrzegła gigantyczne gąsienice, podobne do tych, jakie mają ciągniki służące do transportu największych rakiet w porcie kosmicznym. Z tego olbrzyma wyrastała wieża wiertnicza, wysoka na ponad sześćdziesiąt metrów. Podstawa i niższa część wieży z pewnością mieściły w sobie kwatery techników, wyposażenie i zapasy.

Na północ od tej olbrzymiej konstrukcji, w małej od niej odległości, w dole pod łagodnym stokiem, znajdowało się lodowe morze. Od północnej strony tuż przy samej wieży grzebienie wielkich barchanowych wydm wystawały jeszcze z lodu — najpierw jako nierówna plaża, potem jako setki wysp w kształcie półksiężyców. Jednakże dwa kilometry dalej grzebienie wydm znikały i rozciągał się tylko lód.

Lód był kryształowo czysty — przeświecał purpurą pod niebem, na którym zachodziło słońce. Był to najbardziej przezroczysty lód, jaki Ann kiedykolwiek widziała na marsjańskiej powierzchni. Był także gładki, nie popękany jak wszystkie tutejsze lodowce. Lekko parował i zmrożona para pędziła na wietrze ku wschodowi. I na tym lodzie — wyglądając jak mrówki — jeździli na łyżwach ludzie w walkerach i hełmach.

W chwili, gdy zobaczyła lód, wszystko stało się dla niej oczywiste. Dawno temu sama potwierdziła hipotezę dużego uderzenia meteorytowego, które odpowiadało za dychotomię między półkulami. Niska i łagodna północna półkula była po prostu superdużym basenem pouderzeniowym, rezultatem tak ogromnego, że ledwie wyobrażalnego uderzenia w epoce Noachian: na marsjańską powierzchnię musiała spaść planetazymala niemal równie duża jak basen. Skalne fragmenty obiektu uderzającego, które nie wyparowały, stały się częścią Marsa i w literaturze przedmiotu istniały argumenty na to, że nieregularne ruchy w płaszczu powierzchni, które wytworzyły wypukłość Tharsis, wynikały z wcześniejszych zaburzeń, związanych z uderzeniem tego ogromnego meteorytu. Ann teza ta nie wydawała się do końca prawdopodobna, jednakże uważała za fakt oczywisty, iż w przeszłości musiało mieć miejsce jakieś wielkie uderzenie, które starło z powierzchni całą północną półkulę i obniżyło ją przeciętnie aż o cztery kilometry względem południowej. To musiało być zadziwiające w swej potędze uderzenie, myślała sobie, ale takie rzeczy zdarzały się przecież w epoce Noachian. Uderzenie o podobnej sile zresztą, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, spowodowało oderwanie się fragmentu Ziemi, a co za tym idzie powstanie ziemskiego Księżyca. Z drugiej jednak strony istniało również kilka koncepcji „antyuderzeniowych”, argumentujących, że gdyby Mars został uderzony tak potężnie, powinien mieć tak samo duży księżyc jak Ziemia.

Wszakże teraz, kiedy Ann leżała na brzuchu, płasko przyciskając ciało do powierzchni i patrzyła na gigantyczne urządzenie wiertnicze, uświadomiła sobie, że północna półkula była nawet jeszcze niższa niż się początkowo wydawała, ponieważ dno jej podłoża skalnego było zadziwiająco głębokie, o całe pięć kilometrów niższe od otaczających je wydm. Meteoryt musiał uderzyć naprawdę z wielką siłą, powodując bardzo głęboką depresję tego terenu, wgłębienie, które później w większości ponownie się wypełniło mieszaniną ejektamentów z tego samego uderzenia, nawianym przez wiatr piaskiem i miałem, produktami jakichś późniejszych kolizji, materiałami erozyjnymi, które ześlizgiwały się ze zbocza Wielkiej Skarpy, oraz wodą. Tak, woda jak zwykle znalazła sobie najniższy możliwy punkt. Przez tysiące lat co roku zamarzała w kaptur, od czasu do czasu zdarzały się wybuchy prastarych warstw wodonośnych, miało miejsce odgazowanie pęcherzykowatej skały macierzystej i klinowanie się warstw czapy polarnej — aż wszystko to w końcu przesunęło się do tej głębokiej strefy i połączyło ze sobą, formując naprawdę ogromny podziemny zbiornik, gigantyczną żyłę lodowo-wodną, która rozciągała się pasem wokół planety i zalegała prawie pod całą powierzchnią na północ od sześćdziesiątego stopnia szerokości północnej, z wyjątkiem (o ironio!) jednej wysepki macierzystej skały, na której znajdowała się sama czapa polarna.

To właśnie Ann odkryła to podziemne morze wiele lat wcześniej i według jej szacunków mieściło się w nim między sześćdziesiąt a siedemdziesiąt procent całej wody na Marsie. Ściśle mówiąc, był to Oceanus Borealis — o którym wspominali niektórzy terraformerzy — tyle że zakopany, głęboko zagrzebany pod powierzchnią, niemal w całości zamarznięty i zmieszany z regolitem oraz ze zbitym miałem; ocean wiecznej zmarzliny, płynny jedynie głęboko w dole, przy najgłębszym skalnym podłożu. Cała ta masa wody w dole została unieruchomiona i uwięziona na stałe, w każdym razie tak sądziła Ann, ponieważ niezależnie od tego, jak dużą ilością ciepła traktowali terraformerzy powierzchnię planety, zmarzlinowy ocean nie topniał szybciej niż metr na tysiąc lat, a nawet kiedy się topił, nadal pozostawał pod ziemią. Miało to po prostu związek z tutejszą grawitacją.