Выбрать главу

Teraz Ann w zamyśleniu patrzyła na znajdujące się przed nią urządzenie wiertnicze. Z pewnością musiało służyć do wydobywania wody. Prawdopodobnie bezpośrednio eksploatowano tu płynną formację wodonośną, a także topiono wieczną zmarzlinę za pomocą eksplozji, być może eksplozji jądrowych, a potem ściągano uzyskaną ciecz i pompowano ją na powierzchnię. Ciężar warstw zalegającego regolitu powinien pomóc w wypychaniu płynu rurami w górę, a masa wody na powierzchni mogłaby pomóc wypchnąć go jeszcze wyżej. Gdyby postawić tu wiele takich urządzeń wiertniczych jak to, można by wypchnąć na powierzchnię olbrzymią ilość wody, aż w końcu powstałoby płytkie morze, które zamarzłoby i znowu zmieniło się na jakiś czas w morze lodowe, jednakże pod wpływem ocieplania atmosfery, działającego światła słonecznego, ingerencji bakterii i coraz silniejszych wiatrów stopiłoby się w końcu po raz kolejny. A wówczas powstałby prawdziwy Oceanus Borealis. Stare Vastitas Borealis, ogromne północne pustkowie wraz ze swymi otaczającymi całą planetę ciemnogranatowymi wydmami, stałoby się tylko dnem morza. Zostałoby zatopione.

Ann w mroku wracała do pojazdu, poruszając się dziwnie niezdarnie. Przez jakiś czas nie mogła sobie poradzić z otwarciem śluzy powietrznej, potem miała kłopoty ze zdjęciem hełmu. Gdy dostała się do wnętrza rovera, usiadła przed kuchenką mikrofalową i ponad godzinę trwała w bezruchu. Przed oczyma migały jej obrazy. Mrówki płonące pod szkłem powiększającym, mrowisko zatopione za błotną zaporą… Myślała wcześniej, że nic już nie jest w stanie poruszyć jej umysłu w tej „przedpośmiertnej” egzystencji, którą wiodła, ale teraz naprawdę drżały jej ręce i nie mogła się zmusić, by tknąć ryż i łososia, stygnące w kuchence. Czerwony Mars zniknął. Ann miała wrażenie, że jej żołądek zmienił się w mały kamień. W chaotycznym strumieniu powszechnie panującego przypadku niby nic nie miało znaczenia… a jednak, a jednak…

Odjechała z tamtego miejsca. Nie miała pojęcia, co innego mogłaby zrobić.

Skierowała się z powrotem na południe. Jechała niskimi zboczami w górę, obok Chryse i jego małego lodowego morza. Które może się w końcu stać tylko zatoczką większego oceanu… Skupiła się na pracy, a w każdym razie bardzo chciała się skupić. Starała się nie dostrzegać niczego z wyjątkiem skały, starała się być jak kamień.

Pewnego dnia dotarła do równiny pokrytej małymi, czarnymi głazami narzutowymi. Powierzchnia była tu równiejsza niż gdzie indziej. Horyzont jak zwykle znajdował się o pięć kilometrów od Ann, przypominając jej ten z Underhill i całej reszty nizin. Niewielki światek, całkowicie wypełniony małymi, czarnymi głazami eratycznymi, niczym skamieniałymi piłkami do różnych gier sportowych, tyle że wszystkie piłki były czarne i gładko oszlifowane na tej czy innej ściance. Były graniakami i stanowiły dowody miejscowej erozji powietrznej.

Wysiadła z pojazdu, aby pochodzić po okolicy i rozejrzeć się. Przyciągały ją kolejne skały, wobec czego oddaliła się bardzo na zachód.

Na horyzoncie przetaczał się front niskich chmur i kobieta czuła nacierający na nią podmuchami wiatr. W przedwcześnie zapadłej ciemności tego nagle burzowego popołudnia pole głazów narzutowych wydawało się wręcz niewiarygodnie piękne; Ann stała otoczona przyćmionym powietrzem, pędzącym między dwiema płaszczyznami falistej czerni.

Głazy były skałami bazaltowymi, które wcześniej zostały owiane przez pyliste wiatry, atakujące stale tę samą, obnażoną płaszczyznę, aż została dokładnie wyszorowana i płasko wygładzona. Ann oceniała, że pierwsze „szorowanie” musiało zająć mniej więcej milion lat. Następnie przemieściły się leżące pod kamieniem iły lub regionem, na którym znajdowały się głazy, wstrząsnęło rzadkie trzęsienie marsjańskiej powierzchni, w wyniku czego głaz zmienił pozycję, ujawniając wiatrowi nową płaszczyznę. I znowu rozpoczął się ten sam proces. Nową ściankę powoli, lecz nieustannie szlifowały unoszące się w powietrzu ścierne materiały wielkości mikronowej, aż stała się absolutnie płaska, a potem skała jeszcze raz się obróciła albo uderzył w nią inny kamień, lub też coś zupełnie odmiennego przyczyniło się do zmiany jej pozycji. I wówczas ponownie rozpoczął się ten sam proces wygładzania nowej ścianki.

Tak działo się z każdym głazem leżącym na tym polu, każdy zmieniał pozycję mniej więcej co milion lat, a potem przez jakiś czas tkwił wystawiony na działanie wiatru, dzień po dniu, rok po roku. I tak powstały znajdujące się tu jednokrawędziaki z pojedynczymi ściankami i trójkrawędziaki z trzema ściankami… a także czterokrawędziaki, pięciokrawędziaki… aż po prawie idealne sześciany, ośmiościany, dwunastościany. Graniaki. Ann podnosiła kamienie jeden po drugim, by ocenić ich ciężar i myślała o tym, jak wiele lat uosabiają ich wygładzone boki, zastanawiając się jednocześnie, czy w jej umyśle też można by odkryć ślady podobnego szorowania, duże fragmenty wygładzone na płasko przez czas.

Zaczął padać śnieg. Najpierw pojawiły się wirujące płatki, potem duże, miękkie kleksy opadające na wietrze. Na zewnątrz było stosunkowo ciepło i śnieg początkowo był mokry, potem mocno zmieszany z deszczem, aż wreszcie zmienił się w brzydką mieszaninę gradu i wilgotnego śniegu, mieszaninę, którą miotał ostry wiatr. W miarę jak rozwijała się burza, śnieg stawał się coraz brudniejszy; najwyraźniej w atmosferze wiatr pchał go — to w górę, to w dół — przez długi czas, aż opad nasycił się makrocząsteczkami miału, pyłu i dymu i skrystalizował więcej wilgoci, a potem ponownie podniósł się w górę na kolejnym prądzie, wstępującym w kowadłach burzy, aż to, co spadło, stało się prawie czarne. Czarny śnieg. A później zmienił się on w coś przypominającego zamarznięte błoto, które opadło, wypełniając wgłębienia i szczeliny między wygładzonymi przez wietrzną erozję graniakami, pokrywając ich szczyty, następnie zsuwając się z ich boków, gdy dotkliwy wiatr powodował milion maleńkich lawin. Ann chwiejnie chodziła w tę i z powrotem, aż skręciła sobie kostkę i wtedy wreszcie się zatrzymała; ciężko wdychała i wydychała powietrze, w każdej zimnej — mimo rękawiczek — dłoni zaciskała kurczowo kamyk. I wówczas zrozumiała, że długi wybieg ciągle się porusza. Błotnisty śnieg bez końca spadał z czarnego powietrza, zasypując całą równinę.

Nic jednak, jak wiadomo nie trwa wiecznie, ani kamień, ani nawet rozpacz.

Wróciła do pojazdu, choć nie wiedziała, jak, a przede wszystkim po co. Jechała trochę każdego dnia i niemal nieświadomie dotarła ponownie do kryjówki Kojota. Została tam mniej więcej tydzień, chodząc po wydmach i zmuszając się, by od czasu do czasu przeżuć nieco jedzenia.

Aż potem pewnego dnia usłyszała:

— Ann, di do di?

Z tego zdania zrozumiała tylko własne imię. Wstrząśnięta odgłosem, przyłożyła obie dłonie do mikrofonu radia i próbowała mówić, ale wydawała z siebie jedynie zduszone, niezrozumiałe dźwięki.

— Ann, di do di?

To było pytanie.

— Ann — wykrztusiła w końcu.

Dziesięć minut później Kojot znalazł się w jej roverze i rozłożył ręce, aby ją uściskać.

— Jak długo tu jesteś?

— Nie… niedługo.

Usiedli. Ann próbowała opanować rozdygotane nerwy. Mówienie jest jak myślenie, powiedziała sobie, to po prostu głośne myślenie. Na pewno ciągle jeszcze myślę słowami, dodawała sobie otuchy.

Kojot coś mówił, może trochę wolniej niż zwykle. Patrzył też na nią z uwagą.