Spytała go o urządzenie wiertnicze drążące lodowe morze.
— Ach… Zastanawiałem się, czy nie przejeżdżałaś przypadkiem obok któregoś z nich.
— Ile ich tam jest?
— Pięćdziesiąt.
Kojot dostrzegł jej minę i pokiwał głową. Jadł żarłocznie i Ann przyszło do głowy, że musiał przybyć do kryjówki bez żadnych zapasów.
— Wpakowali sporo pieniędzy w te duże inwestycje. Wiesz… nowa winda, te wiertnicze urządzenia do pozyskiwania wody, azot z Tytana, a także duże zwierciadło między Marsem i Słońcem, aby lepiej oświetlić naszą powierzchnię. Nie słyszałaś o tym?
Próbowała się skupić. Pięćdziesiąt. Och, dobry Boże…
Myśl ta wyzwoliła w niej gniew. Wcześniej była wściekła na tę planetę, ponieważ nie dawała jej odetchnąć. Przerażała ją, ale nie inspirowała do działania. Teraz jednak poczuła się inaczej. To był inny rodzaj gniewu. Gdy tak siedziała, obserwując jedzącego Kojota i myśląc o zalaniu Vastitas Borealis, czuła, jak rozpierający gniew kurczy się w niej niczym przedgwiazdowa chmura pyłowa, która właśnie najpierw się kurczy, a potem pęka, wybucha, rozżarza się… W niej była taka sama gorąca wściekłość — paląca, aż do bólu. I w dodatku znów poczuła to dobrze sobie znane uczucie — gniew na terraformowanie. To dawne, lecz nie do końca wypalone uczucie, które zapłonęło w Ann w pierwszych latach pobytu na Marsie, teraz pojawiło się znowu, wybuchając płomieniem. Nie chciała, żeby wróciło, naprawdę nie chciała. Ale, niech to cholera, przecież ta planeta topi się pod moimi stopami, pomyślała. Rozpada się. Redukuje się do papki wykorzystywanej w przemyśle górniczym przez jakiś ziemski kartel.
Coś trzeba z tym zrobić.
I naprawdę to ona, Ann, musiała coś zrobić, choćby tylko po to, aby wypełnić czas pozostały do pewnego przypadkowego zdarzenia, które może wreszcie litościwie przyjdzie. Coś, by zająć godziny „przedpośmierme”. Zemsta zombie? Cóż, dlaczego nie? Jak tamten pisarz… Skłon na do niepohamowanej gwałtowności, o równie silnych skłonnościach do rozpaczy…
— Kto je buduje? — spytała.
— W większości Zjednoczeni. W Mareotis i Bradbury Point znajdują się wytwarzające je fabryczki. — Przez kolejną chwilę Kojot łapczywie pochłaniał jedzenie, potem spojrzał na Ann i oświadczył: — Nie podoba ci się to.
— Nie.
— Chciałabyś to przerwać?
Nie odpowiedziała.
Kojot wydawał się rozumieć.
— Nie twierdzę, że należy powstrzymać wszystkie działania dotyczące terraformowania. Ale są rzeczy, na które nie możemy pozwolić. Wysadźmy w powietrze te fabryki.
— Odbudują je — odparła.
— Nie wiadomo. To ich nieco przystopuje. Można by zyskać dość czasu, aby podjąć działania na większą skalę.
— Myślisz o „czerwonych”.
— Tak. Ludzie nazywają ich „czerwonymi”…
Ann potrząsnęła głową.
— Oni mnie nie potrzebują.
— Nie. Ale może ty potrzebujesz ich, co? Jesteś dla nich uosobieniem bohaterstwa, wiesz o tym. Oznaczasz dla nich coś więcej niż tylko kolejnego nowego członka ich ugrupowania.
Myśli Ann chaotycznie nakładały się na siebie. „Czerwoni”… nigdy w nich tak do końca nie wierzyła, nigdy nie wierzyła, że tego typu ruch oporu może przynieść jakieś pozytywne rezultaty. Ale teraz… cóż, nawet jeśli nie przyniesie pożądanych rezultatów, może lepiej spróbować, niż nie zrobić nic. Przeszkodźmy tamtym choć trochę! Zaprószmy im oczy choćby pyłem!
A jeśli się nam nie uda…
— Daj mi trochę czasu na zastanowienie.
Zaczęli rozmawiać o innych sprawach. Nagle Ann poczuła ogromne znużenie, co było dziwne, ponieważ przez kilka ostatnich dni nie robiła nic. Ale była zmęczona. Rozmowa ją wyczerpywała, ponieważ nie była do niej przyzwyczajona. Poza tym Kojot był w rozmowie bardzo wymagającym partnerem.
— Powinnaś się położyć spać — oznajmił, przerywając monolog. — Wyglądasz na zmęczoną. Twoje dłonie… — Pomógł jej się podnieść. Ann położyła się na łóżku tak jak stała, w ubraniu. Kojot przykrył ją kocem. — Jesteś bardzo zmęczona. Zastanawiam się, czy nie pora, byś się poddała kolejnej kuracji przedłużającej życie, moja droga, wiekowa dziewczyno.
— Nie zamierzam już nigdy się jej poddać.
— Nie! No cóż, zaskakujesz mnie. Ale teraz śpij! Śpij!
Pojechała za pojazdem Kojota z powrotem na południe. Wieczorami jadali razem i Kojot opowiadał Ann o „czerwonych”. Dowiedziała się, że jest to raczej luźne zgromadzenie niż zorganizowany ruch z jasno określonymi regułami działania. Tak, jak i zresztą całe podziemie. Znała wielu spośród założycieli tego ugrupowania. Byli wśród nich Iwana, Gene i Raul z zespołu farmerskiego, którzy przestali się zgadzać z areofanią Hiroko i wiecznym naciskiem Japonki na viriditas, a także Kasei, Harmakhis i kilka innych ektogenicznych dzieci Zygoty; poza tym wielu następców Arkadego, którzy przybyli wraz z nim z Fobosa, a potem pokłócili się o znaczenie terraformowania dla rewolucji. Sporo bogdanowistów, łącznie ze Stevem i Marian, przystąpiło do „czerwonych” w latach, które upłynęły od 2061 roku, podobnie jak wyznawcy biologa Schnellinga, niektórzy radykalni japońscy nisei i sansei z Sabishii, Arabowie, pragnący, aby Mars pozostał na zawsze arabski, byli więźniowie — uciekinierzy z Korolowa i tak dalej. Grupka radykałów zupełnie nie w moim typie, pomyślała Ann, równocześnie powtarzając sobie po raz kolejny, że jej obiekcje wobec terraformowania są w pełni zasadne, bo poparte nauką. A przynajmniej dotyczą kwestii słusznych etycznie lub estetycznie. Potem jednak znowu ogarnęła ją wściekłość i Ann aż potrząsnęła głową, oburzona na samą siebie. Kim była, aby oceniać moralność „czerwonych”? Oni przynajmniej wyrażali swój gniew i wyładowywali nagromadzoną agresję. Prawdopodobnie też dzięki temu czuli się lepiej, nawet jeśli nie było sukcesów. A może naprawdę coś osiągnęli, w każdym razie w minionych latach, zanim terraformowanie weszło w tę nową fazę, związaną z gigantyzmem konsorcjów ponadnarodowych.
Kojot utrzymywał, że „czerwoni” znacząco spowolnili terraformowanie. Niektórzy z nich rejestrowali na kamerach własne dokonania, próbując następnie obliczyć różnicę, którą spowodowali. Wśród niektórych „czerwonych” coraz silniejsza była nawet tendencja, aby uznawać istniejącą rzeczywistość za fakt niezmienialny i pozwolić istnieć terraformowaniu, ale wypracować swego rodzaju własną „polisę ubezpieczeniową” poprzez zalecanie działań terraformingowych o najmniejszej szkodliwości.
— Istnieje, na przykład, kilka bardzo szczegółowych projektów dla atmosfery. Miałaby być bogata w dwutlenek węgla i ciepła, choć uboga w wodę. Krzewiłoby się w niej życie roślinne, a ludzie chodziliby wprawdzie w. ochronnych maskach na twarzach, ale nie zmienialiby tego świata w drugą Ziemię. Niezwykle interesująca koncepcja. Jest także sporo propozycji, które nazywamy ecopoesis albo teorią areobiosfer. Sugerują one dwojakość tutejszego świata. W niższych partiach planety powietrze miałoby być arktyczne, ale przystosowane do życia dla ludzi, podczas gdy wyższe krainy powinny pozostać ponad masą tej atmosfery, a zatem w stanie naturalnym albo zbliżonym do niego. Kaldery czterech dużych wulkanów pozostałyby szczególnie czyste w takim dualistycznym świecie, tak w każdym razie twierdzą zwolennicy tej koncepcji.
Ann wątpiła, czy większość z tych propozycji jest w ogóle możliwa do wykonania albo czy ich skutki byłyby zgodne z oczekiwaniami. Jednakże, mimo wszystko, wyjaśnienia Kojota w jakiś sposób ją intrygowały. Jej rozmówca był bowiem najwyraźniej potężnym sprzymierzeńcem wszystkich wysiłków „czerwonych” i od samego początku stanowił sporą pomoc dla nich: udzielał im schronienia w podziemnych kryjówkach, kontaktował jedne ugrupowania z innymi, pomagał im budować własne schrony, które znajdowały się głównie w płaskowzgórzach i na nierównym terenie Wielkiej Skarpy, gdzie ich nowi mieszkańcy pozostawali blisko akcji terraformingowych, a więc tym łatwiej mogli w nie ingerować. Tak, tak — Kojot był „czerwony” albo w każdym razie był szczerym sympatykiem tego ruchu.