— Ona zupełnie o nas nie dba — gniewnie oświadczył Harmakhis. Było to pewnego popołudnia, gdy schodzili po plaży, a on skierował swoją skargę do Nirgala. — Zresztą tak naprawdę wcale nie jest naszą matką.
Poprowadził wszystkie dzieci do laboratoriów obok wypukłego tunelu oranżerii. Stale je przy tym popędzał, co — jak zawsze — dawało pozytywne rezultaty.
Gdy znaleźli się wewnątrz, wskazał na szereg magnezowych zbiorników, przypominających lodówki i oświadczył:
— To są nasze prawdziwe matki. Tu właśnie dorastaliśmy. Powiedział mi o tym Kasei… potem spytałem Hiroko, a ona potwierdziła. Jesteśmy ektogenami. Nie urodziliśmy się, ale zostaliśmy de-kan-to-wa-ni! — Spojrzał z triumfem na grupę dzieci — przerażonych, a jednocześnie zafascynowanych. Następnie pięścią uderzył Nirgala prosto w pierś, aż chłopiec zatoczył się i cofnął o kilka kroków, po czym wyszedł ze strasznymi słowami na ustach: — Nie mamy rodziców.
Przybysze stanowili obecnie nie lada obciążenie dla kolonii, ale ich wizyty nadal wzbudzały zainteresowanie stałych mieszkańców. Już pierwszego dnia wielu spośród nich do późna towarzyszyło odwiedzającym. Z ciekawością i podnieceniem chłonęli wszelkie informacje na temat innych ukrytych osad. W strefie południowo-polarnej istniała cała ich sieć. Na mapie w komputerze Nirgala zostały zaznaczone czerwonymi kropkami wszystkie trzydzieści cztery. Nadia i Hiroko podejrzewały jednak, że jest ich znacznie więcej: w innych sieciach na północy albo w całkowitej izolacji. Skoro jednak wszyscy utrzymywali ciszę radiową, nie mogli się upewnić co do tej kwestii. Tak czy owak, nowiny były w cenie — stanowiły zwykle najwartościowszą rzecz, jaką mogli zaoferować przejeżdżający goście, nawet jeśli przybywali obładowani prezentami (a zwykle tak było). Rozdawali wszystko, co zdołali sami wytworzyć, lub otrzymać w poprzednim miejscu, wszystko, co ich gospodarze mogliby uznać za użyteczne.
Podczas tych wizyt Nirgal uważnie słuchał długich ożywionych nocnych rozmów; zwykle siedział na podłodze lub chodził po pomieszczeniu, napełniając herbatą filiżanki dorosłych. Coraz częściej potwierdzał swoje odczucia, że zupełnie nie rozumie zasad tego świata. Nie pojmował zwłaszcza postępowania ludzi. Oczywiście, rozumiał ogólnie sytuację — wiedział, że na Marsie istnieją dwie, rywalizujące ze sobą strony, które walczą o przejęcie kontroli nad planetą, że Zygota jest przywódcą „ich” strony, co wydawało mu się pozytywne, i że areofania w końcu zatriumfuje. Przerażający natomiast wydawał mu się sam fakt udziału w tej walce, poczucie, że się jest jedną z decydujących cząsteczek historii. Często nie mógł z tego powodu zasnąć — kiedy wreszcie trafiał późno w nocy do łóżka, jego umysł wirował aż do świtu, atakując go rozmaitymi wizjami. On sam był w nich bohaterem, który przyczyniał się do zakończenia wielkiego dramatu, zadziwiając Jackie i wszystkich mieszkańców Zygoty.
Czasami, pragnąc się dowiedzieć czegoś więcej, podsłuchiwał nawet rozmowy dorosłych. Leżał wówczas na tapczanie w rogu i patrzył w ekran komputera, udając, że rozmyśla lub czyta. Dość często siedzący w pobliżu dorośli nie zdawali sobie sprawy z tego, że chłopiec słucha. Zdarzało się nawet, że rozmawiali przy nim o dzieciach Zygoty, choć przeważnie było to wówczas, gdy Nirgal czaił się w holu.
— Zauważyłeś, że większość z nich jest leworęczna?
— Hiroko musiała się zabawiać ich genami, jak pragnę zdrowia.
— Ona twierdzi, że nie.
— Wszystkie są już prawie tak wysokie jak ja.
— To tylko kwestia grawitacji. Hm, spójrz na Petera i resztę nisei. Urodzili się w sposób naturalny, a również większość z nich jest słusznego wzrostu. Ale leworęczność… To musi mieć związek z genetyką.
— Pewnego dnia Hiroko powiedziała mi, że istnieje prosta wstawka transgeniczna, która powoduje wzrost rozmiaru ciała modzelowatego w mózgu. Może przy nim majstrowała i leworęczność jest rezultatem tego działania.
— Sądziłem, że przyczyną leworęczności jest uszkodzenie mózgu.
— Tego nikt nie wie. Myślę, że fakt, iż dzieci mają sprawniejszą lewą rękę, także zaskoczył Hiroko.
— Nie mogę uwierzyć, że mogła się zabawiać chromosomami po to tylko, aby rozwinąć mózg.
— Pamiętaj, że najwcześniejszy etap rozwoju tych dzieci przebiegał ektogenicznie… Miała łatwiejszy dostęp…
— Słyszałem, że ich kości są słabe.
— Zgadza się. Na Ziemi miałyby problemy. Nie poradziłyby sobie.
— To znowu kwestia ciążenia. I problem nas wszystkich, szczerze mówiąc.
— Nie musisz mnie przekonywać. Złamałem przedramię, lekko machając rakietą tenisową.
— Leworęczni giganci, ludzie-ptaki, oto co nam tutaj wyrasta. Jeśli chcecie znać moją opinię, uważam że jest to dziwaczne. Wystarczy popatrzeć, jak biegają po wydmach, sprawiają wrażenie, że lada chwila uniosą się w powietrze i zaczną latać.
Tej nocy Nirgal, jak zwykle, miał kłopoty z zaśnięciem. „Ektogeni”, „transgeniczny”… Słowa te sprawiły, że poczuł się bardzo dziwnie. Światy biały i zielony, spiralnie skręcone w jedno… Chłopiec niespokojnie przewracał się w pościeli i godzinami rozmyślał, skąd u niego ten niepokój. Zastanawiał się też, co właściwie powinien odczuwać.
W końcu, kiedy wyczerpany zasnął, przyśnił mu się sen. Przed tą nocą wszystkie jego sny dotyczyły Zygoty, teraz jednak śnił, że leci w powietrzu, ponad powierzchnią Marsa. Leżący pod nim ląd był pocięty olbrzymimi, czerwonymi kanionami, a wulkany wyrastały wysoko, niemal do poziomu jego lotu. W powietrzu goniło go jakieś stworzenie, coś dużo większego i szybszego niż on sam, coś, co miało skrzydła, które głośno trzepotały, zwłaszcza gdy tajemnicza istota opadła ze słońca i ogromnymi szponami usiłowała chwycić Nirgala. Lecąc, chłopiec wyciągnął ku stworzeniu ręce i z jego paznokci wystrzeliły wiązki błyskawic. Stwór zachwiał się, po czym zaczął się gotować do kolejnego ataku. I wtedy Nirgal się obudził. Czuł, jak pulsują mu palce, a serce wali niczym generator fal. Ka-tam, Ka-tam, Ka-tam.
Następnego popołudnia generator fal „zakołysał zbyt dobrze”, jak to wyłuszczyła Jackie. Dzieci bawiły się na plaży i wydawało im się, że dobrze oceniają wielkość fal, potem jednak przez lodowy filigran przepłynęła naprawdę spora fala, która uderzyła Nirgala, ścinając go z nóg i pchnęła w tył lodowego pasma, jednocześnie gwałtownie ciągnąc stopy chłopca ku przodowi. Nirgal bronił się, rozpaczliwie chwytając powietrze, ale mimo wszystko upadł w szokująco lodowatą wodę. Nie udało mu się w porę uciec, toteż przykryła go woda, po czym zalała kolejna pędząca fala.
Jackie chwyciła go za ramię i za włosy, próbując wyciągać z powrotem na lodowe pasmo. Harmakhis pomógł im obojgu wstać, krzycząc w kółko:
— Nic wam nie jest? Nic wam się nie stało?
W Zygocie panowała taka zasada, że jeśli ktoś zmókł, musiał jak najszybciej wracać do osady, dlatego też Nirgal i Jackie starali się natychmiast wstać, a gdy im się udało, popędzili przez wydmy, prosto na ścieżkę prowadzącą do wioski; reszta dzieci wlokła się daleko za nimi. Lodowaty wiatr bezlitośnie smagał mokre ciałka dwojga pechowców. Biegli prosto do łaźni, zmarznięci na kość wpadli do pomieszczenia i drżącymi rękoma zaczęli z siebie zrywać zesztywniałe ubrania. Pomagali im w tym Nadia, Sax, Michel i Rya, którzy przyszli się akurat wykąpać.
Kiedy dorośli wpychali go wraz z Jackie na płyciznę dużej wspólnej wanny, Nirgal przypomniał sobie swój sen i powiedział:
— Czekajcie, chwileczkę… czekajcie.