Były takie chwile, kiedy zdawało się nam, iż zmory krążą wokół nas w zawrotnym pędzie, że każdy z nas widzi je własnymi oczami i że nic już nas uratować nie zdoła. Noc mijała bez snu — o świcie zaś opuszczaliśmy groźne miejsce, by nigdy już do niegodnie powrócić.
Ale Miesiąc Jagód był pięknym miesiącem. Był też naszym miesiącem. Zabawy trwały całymi dniami — trudno zresztą było w nich oddzielić radość od nauki i zabawę od trudu.
Owases, Złamany Nóż czy Wielkie Skrzydło opowiadali o starych czasach, o walkach i wojnach między plemionami. Potem więc prowadziliśmy ze sobą potyczki i wojny naśladując z dziejów dawnych dni to wszystko, o czym chętnie wspominali starcy. Dzieliliśmy się zwykle na dwa oddziały złożone z samych Uti, chłopców bez imienia. Każdy z nas malował na twarzy i piersiach barwy wojenne — i jak wyruszający na ścieżkę wojenną wojownik smarował swe ciało tłuszczem dla ochrony przed owadami. Starsi chłopcy pokpiwali nieco z nas, chętnie więc i za zgodą Owasesa uciekaliśmy z obozu na kilka dni, by toczyć swe potyczki i wojny „między plemionami”.
Było wśród nas dwóch wodzów, Skacząca Sowa — i ja. Kiedy dziś przymykam oczy, dobrze widzę polanę pod Skałą Milczącego Wojownika, na której zbieramy się przed wyprawą, słyszę głosy naszej narady, widzę twarze moich wojowników lśniące czerwoną, żółtą i czarną farbą.
Przed nami rzeka. Za rzeką puszcza, w którą wyruszył wczoraj Skacząca Sowa ze swoim oddziałem. Jego na rozkaz Owasesa mieliśmy dzisiaj wyśledzić.
Wiedzieliśmy, że wszedł do puszczy w stronie północnej. Zbyt dobrze jednak znałem swego przyjaciela, by sądzić, że uda się w tym kierunku, w którym zniknął jego oddział. Należało też strzec się wywiadowców, których rozważny mój przyjaciel na pewno pozostawił na skraju puszczy, by śledzili nasze poruszenia.
Przepłynąwszy rzekę ruszyliśmy śladem oddziału Skaczącej Sowy. Posuwaliśmy się gęsiego. Gdy tylko weszliśmy w las, wysłałem pięciu swoich, by starali się odnaleźć tropy wywiadowców — sam zaś z resztą oddziału ruszyłem wielkim łukiem w stronę południową.
Tauhę oczywiście pozostawiłem w obozie. Nie chciałem, by węch psa pomógł nam w naszej walce — nie wolno zresztą było posługiwać się czymkolwiek innym niż własnym wzrokiem, węchem i własną mądrością.
Szliśmy bez słowa. Ubrani byliśmy tak jak wojownicy na ścieżce wojennej — mieliśmy tylko przepaski biodrowe lub spodnie myśliwskie. Zjedzenia wzięliśmy tylko pemmikan, mięso starte na proszek, nieśliśmy drewniane tomahawki, dzidy o stępionych ostrzach i strzały z drewnianymi grotami. Na wypadek polowania każdy z nas otrzymał jednak od Owasesa po trzy ostre strzały do kołczanu.
Przeszedłszy spory kawał drogi, kiedy wczesne słońce zaczęło się już wznosić na szczyty drzew, zatrzymałem swój oddział, by czekać na wywiadowców. Mijały długie chwile ciszy i milczenia — trwaliśmy w bezruchu. Koło nas przebiegła łasica. Zza krzaka jagód wystawił długie uszy królik. Nikt nie drgnął nawet, nie sięgnął po strzałę. Czekaliśmy. Szybciej, niż myślałem, rozległo się kilkakrotne cmokanie wiewiórki, coraz bliższe i coraz cichsze. Poznaliśmy — tak, to jeden z naszych wywiadowców przyszedł z wieścią o wykryciu wyraźnych śladów przeciwnika.
Czyżby Sowa był tak nieostrożny, że nie zatarł swego tropu? A może zlekceważył nas?
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy rozbić się na dwie grupy. Ja z częścią chłopców miałem udać się w kierunku odkrytych śladów — drugą grupę objął Uti ze szczepu Kapotów, z zadaniem dalszego posuwania się ku południowi. Sygnałem naszym miał być pisk orlicy zwołującej swe małe.
Wywiadowca szybko doprowadził nas na miejsce odkrytych tropów. Był to teren na pół kamienisty, przecięty dużymi jarami, zasypany złomami skał. Drzewa rosły tu nisko, a korony ich tak pozrastały się z sobą, że trudno było dostrzec błękit nieba. Strumienie płynęły tu w wiecznym cieniu, na ich brzegu odkryć było można ślady soboli i rysi. Wywiadowca wskazał odciśnięty kilkakrotnie w miękkiej ziemi między kamieniami ślad mokasynów. Przechodziło tędy trzech chłopców. To było wyraźne jak słońce na niebie i jasne jak woda rzeczna w blasku tego słońca.
Cóż to za wywiadowcy, co szli na wyprawę tak spokojnie i tak nie kryjąc swych śladów, jak stare kobiety, kiedy idą wyprać derki nad brzegiem jeziora? Cóż to za wywiadowcy, którzy mogli przejść po kamieniach i nie pozostawić żadnych śladów, a pozostawili wyraźny trop mokasynów odbity w wilgotnym mchu?
Patrząc na trop zacząłem się cicho śmiać. To była zbyt jawna gra, by mogła się udać i wciągnąć mnie w pułapkę. Ale szybko przestałem się śmiać: przecież odkrytym śladem poszło czterech moich wywiadowców i gotowi dać się wciągnąć w zastawione przez Skaczącą Sowę sidła. Ruszyłem więc tropem wraz z jednym z Utich, każąc reszcie posuwać się za nami w odległości lotu strzały.
Wkrótce dotarliśmy do dość płytkiego, lecz gęsto porosłego drzewami i krzakami wąwozu. Oba ślady — ślady chłopców Sowy i moich czterech wywiadowców — wiodły prosto w głąb. Cofnąłem się do swego oddziału, coraz bardziej niespokojny o tamtych czterech — wąwóz wyglądał jak pułapka na rysia. Wietrzyłem niebezpieczeństwo. Kazałem w największej ciszy okrążyć cały wąwóz i powoli zbadać każde drzewo i każdy jego krzak.
— Jeśli wąwóz będzie pusty, każdy da znak piskiem orlicy.
Zostałem sam z jednym tylko wywiadowcą. Reszta rozbiegła się cicho jak cienie w południe. Chwile dłużyły się nieznośnie — gnębił mnie los wywiadowców, którzy poszli niebezpiecznym śladem, niczym dzieci za głosem matki. Brała mnie na nich złość. Może jeszcze rozmawiali! A może, jak najmłodsi Uti, mruczeli sobie piosenki o tłustym mleku albo białej wędzonej rybie?
W końcu odezwał się pisk orlicy, jeden, drugi trzeci… A więc mogliśmy wejść bezpiecznie w głąb wąwozu. Stał tu cień głęboki niczym woda w mrocznym stawie.
W połowie wąwozu wiedziałem już wszystko. Serce biło mi z gniewu i złości. Na samym środku ścieżki było pełno zdeptanych śladów. Pod najbliższym krzakiem odnalazłem złamany trzonek tomahawka. Jeden z chłopców pochwycił go z głośnym sapnięciem: Uff!
— Poznajesz? — spytałem.
— Tak. To mego brata.
A ów brat był właśnie jednym z tych czterech wywiadowców, którzy jak małe myszy dali zaskoczyć się Skaczącej Sowie. Wszystkie ślady były wyraźne, tak wyraźne, jakby okoliczna trawa, mech i krzaki opowiedziały nam na głos całą historię, która tu się wydarzyła.
Skacząca Sowa otoczył po prostu cały wąwóz, w którego środek zawiodły naszych chłopców jak za rączkę, jak na sznurku wyraźne a zdradzieckie ślady. No i krótka była to walka; gdy weszli w zasadzkę, spadł na nich jak wrona na kurczęta i wziął bez trudu do niewoli.
Co czynić dalej?
Od miejsca śladów po bitwie trop nagle zaczął wikłać się tracić. Już nie był tak wyraźny, uważnie trzeba było schylać się nad ziemią, by odnaleźć głębiej wciśnięty ślad stopy. Prowadził w stronę rzeki i tu ginął. Rozesłałem dwóch chłopców w dół i w górę nurtu, za każdym z nich posuwał się mały ubezpieczający oddziałek. Poszukiwania nie były łatwe, dopiero wtedy, gdy słońce znalazło się już w zenicie, przybiegł jeden z wysłanych niosąc pióro. Należało do jednego ze schwytanych przez Sowę chłopców. Odkryliśmy więc dalszy trop.