Выбрать главу

Po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzeliśmy na siebie bez gniewu i złości. Nie omyliłem się — choć Skacząca Sowa zniknął w stronie północnej, to jednak teraz wyraźnie prowadziły jego ślady ku południowi. Dostaliśmy jednak gorzką nauczkę. Teraz już trzeba było posuwać się naprzód najostro-żniej, jak we wrogiej puszczy, jak wobec śmiertelnego niebezpieczeństwa. Wokół wywiadowcy, dążącego głównym tropem, szeroko rozrzuciłem cały, w każdej chwili gotowy do walki oddział. Szliśmy bardzo powoli, ale bez chwili przerwy i w największej ciszy. Nie wolno było zatrzymywać się ani po to, by ugasić pragnienie, ani dla żadnej innej boskiej czy ludzkiej przyczyny. Trzeby było odpłacić za naiwność tamtych.

Ślady wiodły w stronę Czerwonego Kanionu, graniczącego z południowo-wschodnim skrajem lasu. Weszliśmy w Kanion jak cienie. Od tej chwili trzeba było już pełzać pod jego ścianami w gromadzącym się mroku. Szybko zbliżał się wieczór.

Wreszcie zabiło mi radośnie serce — oto przed mymi oczami otworzył się widok na niewielkie jezioro. Na południowym jego brzegu płonęło wysokie i jasne ognisko. Tak więc jak ja okazałem się zbyt pewnym siebie przywódcą w pierwszym okresie dnia, tak teraz Sowa zbyt zaufał swej mądrości i bezpieczeństwu paląc jasny ogień i nie kryjąc niczego.

Weszliśmy w nadbrzeżne krzaki czekając nocy.

Sowa miał jednak sprzymierzeńców. Były nimi komary, jakiś ptak kołyszący się niespokojnie nad naszymi głowami, kilka nocnych ropuch skaczących ciężko wokół nas. Drżałem, że krzyk nocnego ptaka i rechotanie żab obudzą czujność tamtych, ale na szczęście Sowa ufał już sobie bez miary. Wystawił straże tylko od północnej strony, my zaś zaczęliśmy powoli posuwać się brzegiem jeziora, tak by dotrzeć do obozowiska od odkrytej strony południowej.

Wiedziałem, że nie wolno nam od razu zaczynać bitwy. Brakło mi czterech wojowników. Uwolnić ich będzie trudno. Ale im trudniej będzie osiągnąć zwycięstwo, tym piękniejszy będzie jego smak. Musieliśmy wpierw wyswobodzić wywiadowców i potem dopiero zaskoczyć obóz nieprzyjaciela.

Sowa nie był przezorny. Obozował zbyt blisko grupy wysokich drzew, których dolne gałęzie sięgały skraju lasu i opadały tak nisko, że dotknąć ich można było rękami. Poza tym nie umieścił jeńców w samym środku obozowiska, lecz niedbale pozostawił ich poza kręgiem światła, blisko kępy zarośli.

Kiedy płomień strzelał wyżej, widziałem wyraźnie całą czwórkę leżącą obok siebie, pod strażą obróconego do nich chłopca, jednego z najmłodszych Uti.

Niepokoiła mnie tylko jedna sprawa — nie widziałem przy ognisku Skaczącej Sowy. To mogło być niebezpieczne.

Nie można było jednak dłużej czekać. Na jasny księżyc nadchodziła właśnie szeroka ławica chmur. Plan miałem prosty, tak prosty, że winien był przynieść powodzenie.

Zdecydowałem się sam podejść do jeńców. Zastępstwo w dowodzeniu postanowiłem przekazać chłopcu z rodu Kapotów. Był on bystrym i chytrym chłopcem. Mogłem ufać, że nie zezwoli na żadną nieostrożność. Obawiać się mogłem z jego strony tylko jednej rzeczy — że będzie zbyt ostrożny. Wytłumaczyłem mu swój plan w kilku zdaniach:

— Idę do jeńców — szeptałem. — Będę się starał rozciąć ich więzy, żeby byli gotowi do ataku wraz z nami. Ty wejdź na najbliższą przy ognisku sosnę i bacz. Jeśli ujrzysz, że mi coś grozi, daj znać krzykiem puchacza. Jeśli napadną na mnie, niech cały oddział od razu rusza do ataku. Jeśli zaś ujrzysz mnie już przy jeńcach, niech cały oddział przygotuje się do napadu z dwóch stron: od strony brzegu i tej kępy drzew.

Słyszałem jego nieco zdyszany oddech. Chciał coś powiedzieć, czułem, że się waha — ale w końcu tylko skinął głową.

— May-oo, dobrze — odrzekł cichutko i zaczął wspinać się na drzewo. Sowa miał przeklętych sprzymierzeńców. Były nimi oczywiście komary. Znęcone widokiem ognia, a równocześnie odpędzane od obozu Sowy przez dym, na mnie chciały sobie powetować swój zawód. Miałem jednak nadzieję, że dobrze dają się we znaki także jeńcom — że wobec tego moi „wywiadowcy” nie leżą zbyt spokojnie i że strażnik zdążył się już przyzwyczaić do ich niespokojnych ruchów. Mogło to ułatwić zadanie.

Los mi sprzyjał. Księżyc przesłonił chmury. Ognisko przygasło. Na skraju lasu, nieco dalej niż ja się znajdowałem, słychać było krzątanie dwóch czy trzech zbierających chrust chłopców Sowy. Komary cięły bezlitośnie, ja jednak nie mogłem powstrzymać się od bezgłośnego śmiechu. Nazbyt byli pewni swego bezpieczeństwa.

Niewiele jednak brakło do tego, bym poniósł jeszcze jedną porażkę. Gdy mijałem właśnie odkrytą polankę między grupą sosen, skąd śledził moją drogę zastępca, a kępą krzaków, przy której leżeli jeńcy, posłyszałem krzyk puchacza. Przylgnąłem do ziemi. Byłem o krok od zwycięstwa — od jeńców dzielił mnie tylko gęsty krzak jałowca. I właśnie w tej chwili przebiegł obok mnie Sowa niosąc wielką naręcz gałęzi do ogniska. Na szczęście niósł ich tyle, że przesłoniły mu trochę twarz i nie mógł mnie spostrzec. Rzecz się powtarzała — czułem, że zarówno jego, jak i moje triumfy będą raczej owocem cudzej nierozwagi niż własnych zasług.

Była to chyba najcięższa godzina. Płomień ogniska buchnął wysoko. W moją stronę nie płynął dym, który odpędziłby choć jednego najmniejszego komara — płynął za to zapach pieczonego nad ogniem królika i już nie wiadomo było, co gorsze, czy grożący odkryciem wysoki jasny płomień, czy komary, czy zapach mięsa, który przypominał o tym, że przez cały dzień nie tknąłem jedzenia.

Najtrudniej jest czekać. Przymknąłem oczy, ażeby ich blask mnie nie zdradził. Chwile mijały tak opornie, jakby rozciągały się na całe miesiące. Leżałem nieruchomy, jak brat mohekoos — wilk, z niezmierną cierpliwością oczekujący swojej godziny.

Na szczęście, oddział Sowy kończył już ucztę, płomień ogniska znów przygasł, zacieśniał się wokół niego krąg cieni, nie cichła jednak rozmowa. Chłopcy, wzorem starych wojowników, chełpili się jeszcze ciągle swoimi czynami, opowiadali, który z nich pierwszy wpadł na mych wywiadowców, który z nich którego powalił, który najbardziej mógł się szczycić chytrością lisa, dzikością wilka, szybkością jelenia. Widziałem ich dokładnie i znów chciało mi się śmiać. Jeden Skacząca Sowa milczał. Ale milczał z taką dumą, że przez chwilę nawet zrobiło mi się go żal — czy za godzinę będzie nadal taki dumny?

Wreszcie przyszedł mój czas. Wstrzymując oddech wcisnąłem się niezmiernie powoli w kępę jałowców. Nie był to zabieg przyjemny, ale igły kłuły słabiej niż komary. Przy ognisku niczego nie zauważono. Nikt nie drgnął nawet, gdy pod mym łokciem trzasła gałązka, w moich uszach wybuchająca niczym huk piorunu. Poruszył się natomiast najbliżej leżący mnie jeniec i muszę przyznać, że tym razem wykazał nieco większą rozwagę niż w wąwozie klęski. Widocznie przeczul, że gałązka trzasnęła pod stopą czy ręką przyjaciela, i udając, że ogania się od komarów, przysunął się z lekka w moją stronę. Wystarczyło sięgnąć dłonią, by dotknąć nożem jego spętanych na plecach rąk. Czekałem jednak jeszcze, aż pierwszym chłopcom przy ognisku zaczną opadać głowy na piersi, aż żar ognia zblednie i przygaśnie w popiele.

Na koniec wyciągnąłem rękę z nożem. Pęta puściły łatwo. Nóż pozostał w wolnych dłoniach mojego Uti. Zacząłem się cofać.

Kiedy wróciłem pod sosnę, oddział był gotów do ataku. Prowadziłem grupę mającą natrzeć wzdłuż brzegu jeziora.

Wierzcie mi, wspaniała była to chwila, kiedy wreszcie z wojennym, lecącym ponad las, jezioro i kanion krzykiem, z wzniesionymi w górę dzidami i tomahawkami runęliśmy na senny, niczego złego nie oczekujący już oddział Sowy!