Выбрать главу

Ciężka była walka i obaj z Sową przez dobry miesiąc wspominaliśmy nasze spotkanie przy każdym ruchu. Skończyła się dopiero przed świtem — a dopiero po wschodzie słońca mój oddział wyłapał ostatnich zbiegłych do lasu wrogów. Słodkie było zwycięstwo, choć przy porannej kąpieli, wspólnej już kąpieli zwycięzców i zwyciężonych, ślady po ciosach tomahawków i dzid piekły bardziej niż ukąszenia stu tysięcy komarów.

Najwspanialsza zaś była poranna pieczeń z królików, które na naszą cześć musieli złowić zwyciężeni.

Za tę przygodę chwalił mnie Owases i nawet Tanto, choć i tym razem nie dał się ubłagać i nie zdradził ani słowa z podsłuchanej przez siebie nocnej narady wojowników. Była to tylko jednak mała chmurka na jasnym niebie chwały, w której blasku chodziłem przez pełne dwa dni po powrocie do obozu, przez te dwa dni, pod koniec których spotkało mnie jeszcze większe szczęście.

Oto drugiego dnia, kiedy w wiosce rozpaliliśmy już wieczorne ogniska, by upiec upolowanego przez Złamanego Noża jelenia, na Plac Wielkiego Ogniska wjechał w pędzie jeden z młodszych wojowników naszego szczepu. Poznałem go od rażu — był to Żółty Mokasyn. Przybył cały pokryty szaroczerwonym kurzem wielkiej równiny, prowadząc ze sobą luzaka. My, młodsi, od razu okrążyliśmy go przyglądając się z ciekawością koniom. On zaś — miast spytać o któregoś z dojrzałych wojowników — zwrócił się wprost do nas:

— Jestem Żółty Mokasyn — powiedział. — Przysłał mnie tu Wysoki Orzeł, abym odszukał jego najmłodszego syna.

Serce zabiło mi gwałtownie. Wystąpiłem z kręgu chłopców i podnosząc dłoń do góry odezwałem się:

— Ja jestem Uti, syn Wysokiego Orła. Z czym przysłał mój ojciec wielkiego wojownika, Żółtego Mokasyna?

Byłem wprawdzie małym chłopcem, ale moje słowa na pewno spodobały się przybyszowi. Uśmiechnął się lekko i pochylił ku mnie.

— Żółty Mokasyn — mówił — nie żałował swego konia i gnał do obozu Młodych Wilków przez dzień i przez noc, aby synowi Wysokiego Orła przekazać ojcowski podarunek.

I wtedy, w tej szczęśliwej chwili, rzucił wodze luzaka w moje ręce! To był mój koń! Mój pierwszy koń!

Żółty Mokasyn odjechał już w stronę namiotu Owasesa, a ja ciągle jeszcze stałem nieruchomo, dzierżąc wodze mustanga w swojej dłoni i dławiąc w gardle zarówno chęć do śmiechu, jak do płaczu i krzyku z radości. Stojący wokół mnie rówieśnicy też milczeli w nabożnym zdumieniu.

Mój koń! Był to zwykły mustang indiański. Nic w nim nie było pięknego — nic takiego, co by mogło porwać ludzkie oczy pięknością linii i rysunku. Ale dla mnie to był najwspanialszy koń świata. Wydał mi się nie koniem, lecz ptakiem ściglejszym, bystrzejszym i wytrzymalszym niż wszystkie, jakie dotychczas widziałem. Istotnie — nie był zbyt piękny. Zwiesił nisko duży, ciężki łeb i stał spokojnie na krótkich, silnych nogach o kolanach nieco zwróconych ku środkowi. Ale każdy znawca indiańskich koni potrafiłby go docenić. Pod długą sierścią rysowały się silne mięśnie wytrzymałego szybkobiegacza, szeroka pierś świadczyła o regularności oddechu, a długi tułów o łagodnym, falistym galopie.Oczywiście zapomnieliśmy o naszych ogniskach. Wiodłem konia ku rzece, a za mną wszyscy Uti, bardziej zachwyceni niż zazdrośni, szli, by pomóc mi w kąpieli wierzchowca. Wiedzieli bowiem, że choć to mnie ofiarował go ojciec, jednak żadnemu z nich nie odmówię, jeśli zechce wypróbować mego konia. Mustang był spokojny i łagodny. Stał w wodzie rżąc z cicha, gdy masowaliśmy go miękkimi gałązkami wierzby. Miał wielkie, mądre oczy i aksamitne chrapy. Tuliłem do nich twarz tak czule, jak tuliłem niegdyś policzek do matczynej ręki. To był nasz koń!

Gdy wysechł, poczęliśmy go stroić wplatając w grzywę i ogon najpiękniejsze, jakie każdy z nas miał, pióra. I wkrótce nasz koń był strojniejszy niż konie wszystkich wojowników z osady Młodych Wilków — przypominał bardziej wierzchowca jakiegoś wielkiego wodza niż jedynego konia wielu małych Uti.

Szybko sprawdziliśmy, co on umie. Ojciec zadbał o to, by dać w nasze ręce mądrego przyjaciela. Koń był ujeżdżony, znakomicie, nie mieliśmy żadnego kłopotu z dosiadaniem go. Na gwizd kładł się na ziemi, potem znowu na gwizd podnosił się, zmieniał krok i kierunek za delikatnym dotknięciem dłoni, galop miał miękki i długi, a na jego grzbiecie mieściło się bez najmniejszego trudu aż trzech znakomitych jeźdźców z wioski Młodych Wilków.

Właśnie zachodziło słońce, gdy na strojnym koniu, otoczony przez rówieśników, w blasku czerwonych i złotych promieni podjechałem pod namiot Tanto, by przed bratem pochwalić się swą dumą i radością. Tanto obejrzał dokładnie konia kiwając z uznaniem głową, potem dosiadł go i zmieniając krok do galopu okrążył Plac Wielkiego Ogniska. Osadził go przed nami w pełnym biegu, tak że rozwierzgane kopyta ujrzeliśmy tuż nad głową.

Tanto uśmiechnął się.

— Dobry koń — rzekł. — Szanuj go, a będziesz miał w nim przyjaciela, który ciebie uszanować potrafi.

Zniknął na chwilę we wnętrzu namiotu i wyniósł skórę wilczą oraz parę strzemion. Narzucił je na grzbiet mego konia. O, jakże byłem bogaty!

— Przyjmij ten dar — mówi Tanto — od swego brata i niech ci Wielki Duch pomoże w twoim młodym życiu. Jutro, nim słońce wzejdzie nad czubki drzew — wskazał na buki po wschodniej stronie — bądź u mnie, a tymczasem niech koń twój się pasie razem z końmi innych wojowników.

Na długo przed oznaczoną porą byłem u brata. Z kilku namiotów dym unosił się w niebo cienką a prostą smugą, obfita rosa i spływająca ku rzece mgła zapowiadały jasną pogodę. Wysoki krzyk ptaków niósł się w czystym powietrzu od strony lasów. Lekki wiatr pachniał żywicą i leśnymi ziołami.

A ja byłem szczęśliwy. Dobry stał się dla mnie Miesiąc Jagód. Odniosłem zwycięstwo nad jeziorem u Czerwonego Kanionu. Pochwalili mnie Owases i Tanto. Ojciec przysłał wspaniałego konia, a dziś po raz pierwszy mój starszy brat miał mnie zabrać ze sobą do puszczy. Czekając nań biegałem wkoło namiotu jak młody pies, krzycząc o łowach, na które się wybieram, wymachując z radością rękami. Biegałem tak nieprzytomnie, że wpadłem na wojownika Czarną Rękę, który wracał z nocnych łowów i niósł na ramieniu dziką kozę. Wpadłem nań tak gwałtownie, że omal nie zbiłem go z nóg i od razu przekonałem się, że Czarna Ręka ma bardzo ciężką rękę. Zabolało, ale ani wojownik, ani ja nie utraciliśmy z tego powodu humoru.

Czarna Ręka uśmiechnął się nawet:

— Wielki z ciebie myśliwy, Uti. Radziłbym ci jednak zabrać z sobą broń. Zwierzęta wracają teraz z nocnych łowów do legowisk i co zrobisz, kiedy spotkasz wilka samotnika?

— Nie przelęknę się, Czarna Ręko. A zresztą jedzie ze mną do lasu Tanto, mój brat. I zbyt wielkim jest on myśliwym, aby obawiać się mohekoos.

— Tanto jest dzielnym młodzieńcem — przyznał Czarna Ręka. — Ale i największy myśliwy nie wie o wszystkim i największy myśliwy nie uczy się na własnych błędach. Bo każdy wielki błąd jest zarazem błędem ostatnim. Kto zrobi błąd, zatańczy Taniec Śmierci na północnym niebie. Tam — wskazał szare pasmo widnokręgu. — Obyśmy się spotkali tam jak najpóźniej. Młody Wilku.

Czarna Ręka odszedł mrucząc jeszcze coś do siebie, a ja oczywiście nie wierzyłem jego słowom. Był to zbyt piękny dzień, by wysłuchiwać słów rozwagi. Nadal biegałem wokół namiotu brata, śpiewając piosenkę o wszystkim, co zdarzyło się w ostatnich dniach, o drodze przez puszczę, zwycięskiej bitwie i polowaniu, które nas czeka.