Widok Tanto trochę mnie rozczarował. Brat prócz siekiery i noża myśliwskiego nie miał żadnej broni, a mnie dał tylko worek z koźlej skóry. Z tego zaś, że nie wziął żadnych zapasów, wywnioskowałem, że nie czeka nas żadna wielka wyprawa, że udajemy się w niedaleką bardzo drogę. Nie wypadało mi pytać, choć ciekawość męczyła nieznośnie, ale gdy wioska skryła się za drzewami, Tanto sam odezwał się:
— Znalazłem pszczoły. Idziemy po miód dla mego brata i jego przyjaciół.Teraz rozczarowanie walczyło o lepsze z radością. Marzyłem wprawdzie o jakichś wielkich łowach na jelenia, białą kozę czy nawet niedźwiedzia, ale z drugiej strony nic lepszego ponad ciemne plastry miodu nie można było w puszczy znaleźć. Szybko więc pogodziłem się z tym, że jeszcze dzisiaj nie będę wraz z Tanto polował jak wielki myśliwiec, i tylko przełykałem ślinę myśląc o smaku i zapachu, który na nas czeka w leśnej barci. I raz tylko przeszedł mnie dreszcz na wspomnienie, jak smakuje żądło leśnego ludku, kiedy broni swego miodu. Myśląc o tym szedłem tropem brata, rozglądając się pilnie dokoła. Wreszcie znalazłem to, czego szukałem: krzak kwanoni, gęsto porosły ciemnymi, podłużnymi jagodami. Tanto usiadł na ziemi, ja zaś zacząłem zrywać jagody. Gdy zebrałem ich dostateczną ilość, obaj natarliśmy ciało ich czerwonym, przenikliwie pachnącym sokiem, którego woń skuteczniej broni przed pszczołami niż jałowcowy dym.
Szliśmy północną ścieżką i w miejscu, w którym piorun złamał i spalił starą sosnę, skręciliśmy ku wschodowi w gęsty, niezbyt wysoki las o bogatym podszyciu.
Tu już trzeba było iść ostrożniej i przezorniej niż ścieżką. Weszliśmy bowiem w kraj braci drapieżników, które, choć słońce już wzeszło, ciągle jeszcze mogły wracać z łowów do swych legowisk. Trzeba było omijać stopą suche gałązki i liście, dbać, by nie potrącić cienkich pni młodych drzew, iść pod wiatr, aby — zanim zdąży nas zwietrzyć jakikolwiek zwierz — spostrzec go od razu.
Po tym, jak brat się wokół rozląda, zrozumiałem, że zbliżamy się do celu. Minęliśmy mały strumień, wijący się bez szmeru wśród obrosłych mchem kamieni, potem krzaki kwitnących jagód i zagajnik ciasno splątanych ze sobą grabów. Gdy wyszliśmy zeń, posłyszałem nagle trzask rozłupywanej gałęzi. Tanto zaś pochwycił mnie za ramię i ścisnął je tak, że omal nie krzyknąłem. Chwilę potem posłyszałem wściekły huk pszczelego roju, jakieś ciche pomruki i głośne mlaskanie.
Brat dobrze wiedział, kto zdążył nas uprzedzić. Ciągnąc mnie za ramię począł się cofać. Ale w tym samym momencie i ja zauważyłem stojącego przy niskim dębie brunatnego niedźwiedzia z plastrem miodu w łapach.
Po dziś dzień ze wstydem wspominam, że utraciłem wtedy spokój, rozsądek i rozwagę — wyrwałem się z dłoni Tanto i runąłem do ślepej, opętanej ucieczki. Przerażone oczy mało widzą. Potknąłem się o suchy korzeń i padłem jak długi z krzykiem strachu. Za swymi plecami posłyszałem krótki, zły poryk niedźwiedzia. Musiał to być nieprzyjazny ludziom samotnik, którego już i tak podrażniły pszczoły.
Brat poderwał mnie z ziemi i pognaliśmy w stronę wyższych drzew. Za nami trzaskały gałęzie pod łapami pędzącego niedźwiedzia. Wiedzieliśmy dobrze, że nawet najszybszy bieg nas nie uratuje i jeśli nie zdążymy schronić się na wysokie drzewo, zatańczymy dziś Taniec Śmierci na północnym niebie. Na szczęście Tanto zdołał pochwycić dolną gałąź wielkiego grabu, wspiął się na nią błyskawicznie i podał mi rękę. Sapanie niedźwiedzia słyszałem tuż za sobą. Krzyczałem coś, brat poderwał mnie w górę jak rybak podrywa małą płotkę, chwyciłem palcami za gałąź i tylko poczułem, że coś uderza mnie w stopy, zrywa mokasyn. Brakło czasu na to, by zastanawiać się, a nawet rozumieć, co się stało. Pięliśmy się w górę, bo niedźwiedź nie zaprzestał pogoni. Lazł za nami, ustał dopiero wtedy, kiedy cieńsze gałęzie poczęły się pod nim uginać. Przystanął rycząc, szczerząc kły, próbując potrząsać konarami, na które schowaliśmy się.
Był to stary samotnik, o futrze poznaczonym wielu bliznami, z rozerwanym prawym uchem, o wściekłych oczkach nabiegłych krwią.
Wspiąłem się najwyżej, jak mogłem. Drżałem trzymając się kurczowo gałęzi. Tanto jednak odzyskał już oddech i spokój. Ułamał sporą gałąź i począł bić nią napastnika po nosie.
Zuchwałość Tanto dodała mi odwagi. Zacząłem więc też rzucać w niedźwiedzia małymi gałązkami i krzyczeć:
— O, Mokwe, niedźwiedziu, kosmaty bracie! Odejdź stąd, bo cię zabijemy i duch twój będzie musiał łazić po drzewach jak czerwona wiewiórka. A to przecież wstyd dla takiego wojownika jak ty.
A Tanto:
— O, Mokwe, niedźwiedziu, zły bracie! Mam już jedną skórę w swym namiocie, większą i czarniejszą niż twoja. Ale idą chłody zimowe i szukam drugiej skóry do swego namiotu. Jeśli więc chcesz zachować swe futro, odejdź i zostaw nas w spokoju!
Niedźwiedź przekonawszy się, że nie zdoła nas dosięgnąć, cofnął się powoli, zlazł z drzewa. Krzyczałem w upojeniu na przemian pochwały, groźby i wyzwiska. Ale znów umilkłem. Chytry wróg wpierw począł wyrywać korzenie, a potem próbował obalić drzewo napierając na nie cielskiem. Tanto nie ustawał w obelgach i rzucaniu gałęzi. Drzewo chwiało się, mimo że pień był gruby.
Na koniec niedźwiedź znudził się daremnymi próbami, ryknął jeszcze kilka razy coraz leniwiej i ciszej, w końcu opadł na cztery łapy, ziewnął i powoli odszedł w gąszcz młodych grabów. Słuchaliśmy, w napiętym milczeniu. Odgłos łamanych gałęzi cichł w coraz większym oddaleniu. Tanto roześmiał się i gdy w lesie znów zapadła łagodna cisza upalnego południa, bez szmeru zsunął się na ziemię, a ja poszedłem w jego ślad.
Nie zdążyliśmy jednak ujść pięciu nawet kroków, gdy z przeciwnej niż dotychczas strony, z tej samej, z której przedtem nadeszliśmy, wypadł w strasznym milczeniu ten sam niedźwiedź. Na szczęście Tanto ujrzał go od razu. Wrzasnąłem — osłabły mi kolana, byłem pewien, że nic już mnie nie uratuje. Ale brat zdążył podrzucić mnie na gałąź i sam ptasim skokiem umknął sprzed samych kłów zwierzęcia. Nie wystarczyło mi już odwagi — wspominając przestrogi Czanej Ręki, przestrogi o tym, że pierwszy błąd myśliwca bywa błędem ostatnim, utraciłem wiarę w ratunek, nawet wiarę w przezorność i mądrość mego brata.
Jemu zresztą oczy aż zbielały z wściekłości — wpierw rzucił siekierą, chwilę potem nożem. Ale trzonek tomahawka zawadził o gałąź i chybił celu, nóż zaś, miast trafić w samą wzniesioną ku nam paszczę, ośliznął się tylko po kłach, kalecząc uniesione wargi, i przebił przednią łapę.
Zerwała się burza — samotnik szalał, jego ryk niósł się nad lasem jak huk sierpniowych piorunów. Młode drzewka, wyrywane z korzeniami, latały na wszystkie strony, wyrzucana do góry potężnymi łapami ziemia sięgała nas, zasypywała oczy i usta. Dostałem małym kamykiem prosto w górną wargę i poczułem na ustach smak krwi.
Las wokół zamarł. Nic poza trzaskiem drzew łamanych przez szarego brata i poza jego rykiem nie było słychać. Mała pliszka, która przysiadła obok mnie na gałęzi, tak odrętwiała z przestrachu, że mogłem ją wziąć w dłoń.
Podnóże naszego drzewa wyglądało tak, jakby stoczyło tu bitwę stu wojowników. W zielonym mchu widniały czarne plamy zdartej darni, w powietrzu wciąż latały gałęzie, grudki ziemi i kudły niedźwiedzia wydarte przezeń samego w gniewnym szale. Nawet Tanto umilkł i patrzył na samotnika wzrokiem, który bardziej przypominał moje spojrzenie — spojrzenie przestraszonego Uti — niż wzrok dojrzałego myśliwca.
Cienie drzew znów zaczęły padać skośnie. Nie wiem, nie pamiętam, ile czasu mogło minąć od chwili, gdy ponownie schroniliśmy się na drzewo. Zaciśnięte na gałęziach palce drętwiały, przed oczami migały mi ciemne płatki.