Ale Tauha nie słyszał, co mówię, dyszał coraz szybciej i coraz płyciej… Choć był jednym z najczujniejszych psów obozu, nie drgnął nawet, gdy czarownik pochylił się nad nim.
Gorzka Jagoda zaczął go obmacywać. Obejrzał dokładnie oczy, otworzył paszczę, wyciągnął język oglądając go uważnie, nagniótł brzuch. Gdy Tauha jęknął pod uciskiem wielkich dłoni, czarownik skinął głową i począł coś do siebie szeptać. Nie śmiałem się poruszyć. Patrzyłem w nabożnym strachu, jak Gorzka Jagoda rozsypał na dłoni szczyptę przyniesionych ze sobą ziół, utarł je na proch, a następnie zawinął w cienki płat mięsa ugniatając go na niewielki wałek. Potem zaczął opiekać mięso nad ogniem, nucąc cichą piosenkę w nieznanym języku. Gdy skurczyło się w ogniu, wokół zaś rozeszła się dziwna i przenikliwa woń, Gorzka Jagoda urwał swą piosenkę i wsadził gałkę mięsa pomiędzy szczęki Tauhy, przytrzymując je mocno, póki pies nie połknął leku.
Na koniec zgarnął ogień w inne miejsce i ułożył Tauhę na gorącym popiele.
Mijały długie chwile, obaj czekaliśmy bez ruchu. We mnie rosła wdzięczność coraz głębsza. Tauha przestał skomleć, oddech jego uspokajał się, powoli zapadał w sen.
Gdy usnął, czarownik uniósł się i położył rękę na moim ramieniu.
— Musisz, synku, nakarmić go jutro świeżą wątrobą króliczą.
— May-oo, dobrze — odrzekłem. Odszedł.
Po nocnej burzy ranek był czysty jak woda górskiego strumienia. Dobre duchy sprzyjały mi. Nie było wiatru — łatwo będzie podejść do nor króliczych. Skacząca Sowa chciał mi towarzyszyć, ale nie zgodziłem się: wiedziałem, że to ja, i tylko ja, mogę uratować swego przyjaciela, że tylko zdobyta przeze mnie królicza wątroba przyniesie mu zdrowie. Tak kazał Gorzka Jagoda.
Najwięcej nor króliczych znajdowało się u podnóża Skał Skaczącej Kozy. Skierowałem się więc w ich stronę niosąc łuk i pięć ostrych strzał.
Przy pierwszym słońcu byłem już u podnóża skalnych zboczy Skaczącej Kozy.
Minąłem dwa strumienie o wodzie zimnej jak lód, potem małe jeziorko o czarnej wodzie i wreszcie znalazłem się przed zboczem, na którym najczęściej można było spotkać stada królików. Tu przystanąłem, złożyłem łuk i strzały na ziemi, a zwracając się twarzą w stronę wielkiej puszczy począłem modlić się do Nana-bosho, Ducha Lasów i opiekuna zwierząt:
— O, Nana-bosho! Pozwól mi zabić w swej krainie białego zdrowego królika, wypuść na mój szlak jedno małe zwierzątko. Jest mi ono potrzebne, by uratować wielkiego i mądrego psa, mojego przyjaciela Tauhę. Bądź dziś dla mnie łaskawy, łaskawszy niż kiedykolwiek, o wielki Nana-bosho! Skieruj moje kroki na szlak króliczy, skieruj kroki królicze na szlak mojej strzały!
Nieprędko jednak posłyszał Duch Lasów moje słowa.
Słońce wznosiło się coraz wyżej, a ja wciąż bezradnie krążyłem wśród wielkich bloków skalnych. Zamierałem na długie chwile w bezruchu, przeszukując wzrokiem każdy najmniejszy nawet kawałek wielkiego zbocza Skał Skaczącej Kozy, powtarzałem nieustannie w duchu modlitwy do Nana-bosho. Czas jednak mijał daremnie. Co gorsza, zerwał się lekki wiatr i musiałem okrążyć zbocze, aby znaleźć się od strony podwietrznej. Traciłem już nadzieję myśląc, że Nana-bosho nie chce mnie wysłuchać, że więcej ceni sobie życie jednego tchórzliwego królika niż dzielność mego Tauhy. Ale właśnie wtedy, gdy już bliski byłem zwątpienia, nagle, na odległość dwu lotów strzały ode mnie, zza wielkiego bloku kamienia wyskoczył królik. Rozejrzał się trochę nieprzytomnie, jakby pijany blaskiem słońca, powoli pokicał w stronę najbliższego krzaka i ukrył się w jego cieniu.
Musiałem go podejść szerokim łukiem, by w każdej chwili znaleźć się od strony wiatru. Na szczęście i słońce świeciło z mojej strony, sprzyjając memu wzrokowi, a oślepiając wzrok zwierzęcia.
Przypadłem ku ziemi i zacząłem się podkradać. Wolno, cal po calu, posuwałem się naprzód. Nie unosiłem się w górę, choć ostre krzemienie kaleczyły mi pierś i łokcie. Wiedziałem, że mogę wygrać tylko wytrwałością, i choć każdy krok dłużył się niepomiernie, choć bałem się, że królik umknie spod krzaka i przepadnie w swej norze, nie wolno mi się byłeo śpieszyć, póki nie zbliżę się na odległość pewnego strzału. Na koniec dotarłem do niskiego krzaka jałowca, który osłaniał mnie przed wzrokiem zwierzątka, ostrożnie więc podniosłem się, przyklęknąłem na kolano, powoli naciągnąłem łuk.
I w tym samym momencie królik rzucił się szaleńczym skokiem w bok. Uczynił to jednak o ułamek sekundy za późno. Ja zaś, również na ułamek sekundy, osłupiałem. Nie przewidziałem bowiem, że oprócz mnie na królika poluje także ktoś inny.
Oto ogromna szara kula spadła na szary grzbiet zwierzątka. Patrzyłem w osłupieniu, jak ogromny orzeł skalny, wczepiwszy szpony w boki przeraźliwie krzyczącego królika, szerokim uderzeniem skrzydeł unosi w powietrze swoją zdobycz.
Łuk jednak był napięty, strzała na cięciwie. Ogarnęła mnie wściekłość na rabusia unoszącego wytropionego przez mnie królika. Jeszcze jedno uderzenie skrzydeł, drugie, trzecie… — i cięciwa mego łuku zaśpiewała wysokim tonem. Nim orzeł wzniósł się na bezpieczną wysokość, pomknęła za nim strzała. Tracąc oddech ze wzburzenia i nagłej radości ujrzałem, jak dosięgała go i utknęła pod prawym skrzydłem. Wielki ptak zatrzepotał skrzydłami, jeszcze trochę, ostatkiem sił wzbił się nieco w górę, ale już po chwili zaczął powoli na rozpiętych skrzydłach opadać ku ziemi.
Podbiegłem do niego. Żył jeszcze i gotował się do walki. Stroszył pióra.
Prawe skrzydło zwisało mu bezwładnie, ale bił drugim z całą mocą. nie ustępował mi, wyciągał dziób w moją stronę, wściekle sycząc, prawie tak wielki jak ja. W pierwszej chwili cofnąłem się przed nim. on zaś, nieustraszony, groźny i zły. nacierał dziobem i zdrowym skrzydłem. Musiałem uważać — jeden cios ogromnego dzioba wystarczyłby, by zgruchotać kość dłoni. Sięgnąłem po tomahawk.
Walka trwała krótko. Ze szponów martwego ptaka wydarłem królika, którego nie trzeba było nawet dobijać, i zarzuciłem na ramiona podwójną zdobycze Orzeł był bardzo ciężki. Skrzydła rozłożyły się na boki, ogon wlókł się po ziemi. Jak wyglądaliśmy? Chyba tak. jakby wielki ptak trzymając mnie w szponach kierował mymi krokami. Gdy ujrzałem nasz wspólny cień, przeraziłem się — przypominał takie postacie, jakie widniały na naszym totemowym palu. Cień ogromnego człowieka-ptaka.
Dzień był upalny i z trudem dowlokłem się do obozu. Sil dodawała mi radość i duma z nie przewidywanego zwycięstwa. Równocześnie jednak tlił się gdzieś na dnie duszy żal, że tak wspaniałego, tak wielkiego i groźnego wojownika jak ów orzeł dosięgła strzała małego chłopca, który jeszcze się niczemu i nikomu nie zasłużył. Miałem wciąż w oczach obraz rannego ptaka, który do ostatniej chwili walczył, nie kulił skrzydeł, nie chował pod nie głowy.
Zapomniałem jednak o wszystkim, gdy u wejścia do obozu powitał mnie radosny krzyk przyjaciół. Wybiegli na me spotkanie krzycząc i śmiejąc się. Ujrzałem ich okrągłe ze zdziwienia i zazdrości oczy. Oczywiście — zwyczajem dojrzałych, wracających ze zdobyczą z łowów wojowników — nie zwracałem uwagi na dziecięcy wrzask małych Uti, którzy jeszcze nigdy nie upolowali skalnego orła.
Szedłem wprost pod namiot Owasesa.
Krzyk chłopców wywabił starego wojownika z namiotu.
Złożyłem ptaka u jego stóp. Pochylił się nad orłem, zaczął uważnie oglądać jego skrzydła. Dopiero gdy ujrzał moją strzałę, zwrócił ku mnie twarz i chwilę uważnie patrzył. Wszyscy umilkli, on zaś wyciągnął strzałę z tułowia ptaka i wręczając mi ją rzekł: