Выбрать главу

— Owases — powiedział — pozwolił nam w nagrodę wyjechać dziś nocą na ryby. Porzuć swój smutek.

Czy opowiedzieć mu o Tecumsehu? Nie. Niech przynajmniej jego myśli nie mąci gorycz i gniew, które są słabe jak ramiona małych chłopców. Skinąłem więc tylko głową i pobiegłem za nim.

A zresztą — wiosenny deszcz, dziewczęcy płacz i chłopięcy smutek są krótsze od lotu jaskółki. Kiedy dobiegliśmy do brzegu rzeki, na którym leżały kanoe, nasze czółna, śmiałem się już jak Sowa i chełpiłem się swym porannym zwycięstwem. Sowa przyniósł nasze łuki i strzały, mały zapas jedzenia, mogliśmy więc od razu wyruszyć. Owases pozwolił wziąć nawet swoje własne kanoe. Zepchnęliśmy je więc na spokojny przybrzeżny nurt.

Płynęliśmy pod prąd, szybko pracując wiosłami, trzymając się wewnętrznej strony zakrętu. Tu trzeba było szczególnie uważać, bo szybka fala mogła znieść nas pod przeciwległy brzeg, na ostre skały. Pracowaliśmy więc uparcie i w milczeniu, póki nie minęliśmy zakrętu rzeki i póki czółno nie poczęło ciąć swym dziobem cichej tafli szeroko rozlanej znów rzeki.

Wysoki las schodził tu do samych brzegów. Mijaliśmy wydeptane w gęstym poszyciu ścieżki wodopojów. W nocnej ciszy słyszeliśmy czasem szelest przebiegających przez przybrzeżne zarośla zwierząt. Nasze wiosła cięły wodę bez szmćru, nietrudno więc było rozróżnić biegnący tuż przy ziemi lisi krok, nieco szybszy i głośniejszy bieg wilka czy ciężki tupot łosich racic. Tuż za jednym z zakrętów trafiliśmy na całą rodzinę szopów-praczy, małych śmiesznych zwierzątek, które każdy kęs swojej strawy uważnie płuczą przed jedzeniem w wodzie. Spłoszył je dopiero nasz głośny śmiech.

Płynęliśmy długo, uważnie omijając wiry i głazy sterczące z rzeki niczym ogromne grzyby z mchu. Rzeka pojaśniała, gwiazdy wyszły zza chmur, północny wiatr odszedł już dawno na południe.

Do celu, do Jeziora Białej Wydry, dotarliśmy dopiero o tej porze, kiedy wschodnia strona nieba rozjaśniła się takim blaskiem, jakim lśniły niebieskie oczy mojej matki.

Gdy wzeszło słońce, na które czekaliśmy — bo chwila wschodu słońca to najlepsza chwila łowów — w wodzie zatliły się iskry, gęstsze niż gwiazdy na sierpniowym niebie. Płynęliśmy w stronę piaszczystych ławic, gdzie we wczesnym słońcu wygrzewają się tłuste, wielkie szczupaki.

Nagle Sowa odrzucił wiosło i porwał za łuk. Poszedłem za jego wzrokiem — brzegiem szła do wodopoju rodzina jeleni. Przodem kroczył wielki jak przybrzeżna skała, rogaty byk — słońce zapalało białe płomyki na jego rogach. Kroczył tupiąc racicami, nie. dbając o hałas, jaki sprawia, dumny, niczym wielki wódz.

Za nim dążyła łania, o której bok wspierał się młodziutki jelonek, drepczący na drżących, chudych, załamujących się w kolanach nóżkach.

Pochwyciłem Sowę za ramię.

— Połóż łuk — szepnąłem.

— Co?!

— Połóż, powiadam ci.

Jeleń przystanął. Patrzył w naszą stronę. Ustawił się tak, by przesłonić swym ciałem łanię i jelonka.

— Połóż łuk — powtarzałem.

Sowa spojrzał na mnie uważnie, potem wzruszył ramionami i rzucił łuk na dno łodzi.

Odpływaliśmy coraz dalej. Jeleń pochylił głowę nad wodą — jelonek beknął, jakby zaśmiała się mała dziewczynka.

— I tak było za daleko na strzał — powiedziałem obojętnie, ale Sowa, zły, że nie dałem mu spróbować mocy swego łuku, nie odwrócił nawet głowy.

Słońce wyszło już znad wierzchołków drzew, gdy dopływaliśmy do pierwszej mielizny. Z chwilą jednak gdy cień naszego kanoe zawadził o ławicę ryb, zerwała się ona tak nagle, że woda wokół łodzi aż zakipiała. Podpłynęliśmy jak nieostrożne dzieci! Trzeba było cofnąć łódź na głębię.

Woda powoli uspokajała się. Mijały długie chwile oczekiwania, a ciepły blask słońca znowu wabił ryby na mieliznę. Ich srebrne grzbiety lśniły pod wodą jak ostrza noży.

Dopiero gdy spokojne już i pewne siebie tłuste szczupaki znowu zamarły w bezruchu, poczęliśmy delikatnymi uderzeniami wioseł okrążać mieliznę tak, by tym razem nie zawadzić już o nią cieniem łodzi. Wreszcie zbliżyliśmy się na dogodną do strzału odległość.

Tego dnia nie miałem zbytniej ochoty na łowy. Sowa za to szalał. Każda jego strzała wypływała na powierzchnię wody wraz z nadzianą na nią rybą. Gdy przyszedł czas powrotu, całe dno łodzi pełne było wielkich i tłustych szczupaków. Sowa miał szczęśliwą rękę tego dnia.

Namiot, w którym mieszkaliśmy z Sową, był za mały, aby urządzić ucztę ze złowionych szczupaków. Tuż przed zmierzchem rozpaliliśmy za namiotem wielkie ognisko, wokół którego zebrały się najmłodsze Wilki osady. Szczupaki były wielkie i tłuste. Zapach pieczonych ryb znęcił do ogniska nie tylko młode Wilczęta, ale i wszystkie psy z całej osady.

Piekliśmy ryby na wolnym ogniu, wbite na leszczynowe pręty lub strzały, a Skacząca Sowa opow:adał o drodze na jezioro, o ławicach ryb, o jeleniu przy wodopoju — chełpił się swym połowem. Miał zresztą prawo ku temu, bo rzadko udawało się młodym chłopcom złowić na Jeziorze Białej Wydry tyle wielkich ryb.

Mnie zapytywano o mego orła. Nie byłem jednak skłonny ani do układania pieśni na ten temat, ani do opowiadań zbyt szczegółowych. Wybrałem sobie wielkiego tłustego szczupaka i w milczeniu oddawałem się rozkoszy dobrze zasłużonego odpoczynku, łakomstwa i lenistwa.

Ponad szczyty świerków wytoczył się wąski sierp księżyca, gdy nagle ponad całą naszą osadą zagrzmiał głos bębnów. Zerwaliśmy się na równe nogi. Był to głos uroczysty — niskie basowe dudnienie, jakie w tej chwili słyszeliśmy, odzywało się zazwyczaj na początek jakichś uroczystości łowieckich czy wojennych tańców. Oczywiście, nikomu już nie chciało się myśleć o rybach. Połową mego szczupaka zajął się Tauha, my zaś popędziliśmy w stronę Placu Wielkiego Ogniska.

Płonęło już. Obok niego, na okrągłym kamieniu, leżał olbrzymi bęben myśliwski, wyciągany na plac dopiero wtedy, kiedy Gorzka Jagoda miał tańczyć na cześć Wielkich Duchów lub bogów.

Wokół ogniska stali wszyscy wojownicy osady przybrani w najuroczystsze swe stroje — w pióropusze z orlich i sowich piór, w kurty i spodnie z wyszytymi na nich znakami rodowymi i totemowymi. My, mali chłopcy, stanęliśmy za ich plecami drżący z niecierpliwości, czekając na chwilę, kiedy ukaże się naszym oczom Gorzka Jagoda, kiedy wkroczy na plac, groźny i tajemniczy.

Wojownicy śpiewali Pieśń Piór:

O, wielcy wojownicy, Słuchajcie głosu orlich piór, Jak śpiewają o męstwie, Słuchajcie głosu orlich piór, Jak śpiewają o locie wielkiego ptaka. Słuchajcie, jak śpiewa pióro sowy A krok nasz niech będzie lekki I cichy jak jej lot. O, wojownicy” Słuchajcie Pieśni Piór.

Pieśń rozpoczęta niskimi wpierw i cichymi głosami niosła się coraz wyżej, brzmiała coraz silniej. Słuchaliśmy pieśni o piórach orła i sowy, jaskółki i dzikich gęsi, łabędzi i jastrzębi.

Gdy pieśń umilkła, w nagłej chwili ciszy odezwał się pisk polującego orła i oto w krąg wojowników wbiegł czarownik Gorzka Jagoda. Tym razem był od stóp do głów przybrany w ptasie pióra. Wraz z jego pierwszym krokiem wybuchły bębny i piszczałki krótkim wielkim krzykiem i znów umilkły.

Gdy ujrzałem Gorzką Jagodę, zabiło mi serce, utraciłem na chwilę oddech. Gorzka Jagoda miał przyczepione do ramion wielkie skrzydła upolowanego przeze mnie orła. Przez głowę przemknęła mi myśl, jeszcze nieśmiała, ale już pełna nadziei. Nie mnie jednemu przemknęła ona przez głowę, bo i Skacząca Sowa, ujrzawszy skrzydła u ramion czarownika, pochwycił mnie za dłoń i mocno uścisnął. Nie zamieniliśmy jednak ani słowa. Żaden mężczyzna nie powinien wypowiadać na głos swych nadziei, póki się nie spełnią.