Wcisnęliśmy się do pierwszego kręgu wojowników. Tuż koło nas przebiegał Gorzka Jagoda krążąc jak ogromny ptak wokół ogniska. Znów nastała cisza — słychać w niej było tylko świst piór u ramion Gorzkiej Jagody, jego szybki oddech i trzask płonących w ognisku gałęzi.
W końcu, jakby wzbijając się na skrzydłach, czarownik wskoczył na olbrzymi bęben, którego dopadło ośmiu wojowników. Zaczęli oni obracać lewą ręką bęben, prawą zaś wybijać takt tańczącemu czarownikowi. Zaciskałem dłonie na piersiach — Gorzka Jagoda tańczył taniec polującego orła. To powoli ważył się na rozpiętych skrzydłach, to szybko wirował wkoło, czasem znów, złożywszy skrzydła, padał szybko na kolana, by w chwilę potem znów poderwać się wysokim skokiem i znów zataczać tak szerokie koła, jak czynią to wielkie orły skalne.
Głos bębnów wzmagał się raz po raz, opadał na chwilę, by znów przybierać na szybkości i sile. W jego coraz śpieszniejszy rytm zaczął wpadać nowy dźwięk — wysoki, rwący uszy świst piszczałki.
I wtedy z kręgu wojowników wyskoczył pomocnik Gorzkiej Jagody. Niebieski Koń. Pochwyciłem skaczącą Sowę za rękę, spojrzeliśmy na siebie. Niebieski Koń miał pod kolanami uwiązane łapy królicze, wzdłuż twarzy zaś, tuż koło uszu, zwieszały mu się z pióropusza dwa pęki króliczych słuchów.
A więc był to taniec orła polującego na królika.
Gorzka Jagoda wciąż krążył na wielkim bębnie. Coraz to wzmagał się tupot jego stóp. Głosy piszczałek przebijały noc. Płomień ogniska buchał coraz wyżej…
I oto w pewnej chwili „orzeł” Gorzka Jagoda rzucił się na „królika” Niebieskiego Konia. A wtedy? Wtedy zrozumiałem, że moja nadzieja zostanie spełniona. W tej właśnie chwili spośród kręgu wojowników wypadła długa tępa strzała i ugrzęzła między piórami czarownika. Orzeł-czarownik padł.
Nastała wielka cisza. Tylko dalekie echo przyniosło nam z powrotem dudnienie bębnów. Nikt nie śmiał się poruszyć, nikt nie śmiał nawet odetchnąć. Zdawało się, że nawet czerwone języki płomieni zamarły w bezruchu. A kiedy ostry świst piszczałki znów rozerwał ciszę i znów ożyły bębny, czarownik wstał, wzniósł twarz w stronę księżyca i wyrzucił ku górze ręce z krzykiem:
— Sat-okh!
— Saat-ookh! Saat-ookh!
Wszyscy powtórzyli zawołanie czarownika. Imię to poniosło się po raz pierwszy nad osadą, polaną, rzeką i lasem.
Czarownik zaś po raz ostatni zawirował. A potem podbiegł do mnie — chwycił mnie za rękę, wciągnął w środek koła.
— Sat-okh! Sat-okh! Sat-okh! — coraz prędzej krzyczeli wojownicy, coraz ostrzej świstały piszczałki, coraz głośniej biły bębny.
A mnie ogarnęła radość i duma — bo oto czarownik wielki, Gorzka Jagoda, odtańczył przed całą osadą historię mojego zwycięstwa nad orłem i nadał mi imię. Nazywałem się Sat-okh, Długie Pióro. Już nikt nie nazwie mnie Uti-Maleńki!
Mam imię!
Zacząłem tańczyć taniec zwycięstwa i radości.
Dopiero gdy zabrakło mi tchu, gdy po jednym ze skoków padłem na kolana i ciężko było się podnieść, a ktoś pochylił się nade mną i pomógł wstać — dopiero wtedy zauważyłem, że w kręgu wykrzykujących po raz pierwszy moje imię wojowników znalazł się też Wysoki Orzeł, mój ojciec, wnuk wielkiego Tecumseha.
W dwa dni po otrzymaniu przeze mnie imienia, gdy słońce stało w najwyższym punkcie swego szlaku, a my, Młode Wilki, skończyliśmy właśnie swą codzienną naukę z Owasesem, dobiegł nas ze wzgórza kilkakrotny krzyk świstaka. To wartownik obozu dawał znać o zbliżaniu się obcego jeźdźca. Popędziliśmy w stronę bramy, a po chwili już na ścieżce zatętniły końskie kopyta.
Po malowidłach i przybraniu konia poznaliśmy, że obcy przybywa z jednego z najdalej wysuniętych na południe szczepów plemienia. Koń zarył się kopytami tuż koło naszej grupki, wznosząc kłąb kurzu, a jeździec zsunął się ciężko z jego grzbietu. Wzniósł na znak powitania prawą rękę, dopiero potem zbliżył się ku nam. Czekaliśmy, aż przemówi.
— Prowadźcie mnie do wodza, Młode Wilki — odezwał się schrypłym głosem — chcę widzieć Wysokiego Orła.
Wystąpiłem do przodu.
— Wysoki Orzeł jest jeszcze w osadzie. Jestem jego synem. Idź za mną — odpowiedziałem wiodąc przybysza w stronę namiotu Owasesa, gdzie zawsze zatrzymywał się ojciec na czas pobytu w obozie.
Idąc za mną młody wojownik dyszał ciężko, na całej jego postaci osiadł grubą warstwą kurz, wargi miał suche i spękane, krok sztywny jak u człowieka, który długie godziny spędził na koniu. Chwilami nawef zataczał się lekko, a ramiona wyprostował dopiero przed wejściem do namiotu.
Był to mężczyzna lat około trzydziestu, wysoki i szczupły. Związane na czubku włosy tworzyły pęk, w którym tkwiły dwa sowie pióra. Po obnażonych piersiach i ramionach spływały wąskie strugi potu żłobiąc w kurzu kanaliki o ciemnych brzegach. Ile dni spędził w siodle? Co go tak gnało?
Ojciec siedział w namiocie Owasesa wraz z gospodarzem i Tanto. Gdy posłaniec wszedł do tipi, ojciec widząc, że chwieje się na nogach, wskazał mu natychmiast miejsce obok siebie i wręczył zapaloną fajkę. Gość zaciągnął się chciwie, chciał przemówić, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Stanąłem u wejścia, bez ruchu, bez słowa, modląc się, by mnie nie odpędzono.
Żaden z dorosłych nie okazywał po sobie niczego. Ale wyraźnie widziałem, że niepokoją ich nagłe odwiedziny. Szczególnie Owases mrużył oczy i pochylał głowę w sposób, który świadczy o tym, że w myślach jego nie-panuje spokój.
— Jakie wieści przynosisz? — spytał ojciec przybysza. Obcy uniósł głowę.
— Szczep Tanów musiał powrócić dó głównego obozu plemienia. Na tereny szczepu Tanów wkroczył Wap-nap-ao z oddziałem uzbrojonych białych z Królewskiej Konnej.
A więc znów usłyszałem imię Wap-nap-ao i znów wypowiedziano je przyciszonym i pełnym nienawiści głosem. Cóż oznaczało owo imię? Kim był ten, który je nosił?
Przybysz mówił dalej:
— Wap-nap-ao kieruje się w stronę głównego obozu i niesie ze sobą papier nakazujący plemieniu udanie się do rezerwatu. Nasi Wywiadowcy widzieli już Wąp-nap-ao przy placówce Tłustego Handlarza, gdzie ludzie Królewskiej Konnej rozkładają zwykle swe obozy.
Ojciec wstał.
— Idź, posil się i odpocznij — powiedział do gościa ze szczepu Tanów, a potem dał znak bratu — wezwij Gorzką Jagodę, niech — zwoła wszystkich na Plac Wielkiego Ogniska.
Po chwili głos wielkiego bębna zaczął zwoływać wszystkich mieszkańców obozu na naradę. Takiego rytmu bębna jeszcze nie znaliśmy. Musiał powtarzać groźne jednak hasła, bo tym razem wojownicy nie szli na naradę krokiem dostojnym i pełnym powagi, lecz biegli niczym na głos wojennego alarmu. Nawet spętane pasące się wokół namiotu konie zaczęły kręcić się niespokojnie, strzyc uszami i rozdymać chrapy.
Wraz z innymi chłopcami przysiedliśmy w pewnym oddaleniu od Wielkiego Ogniska, bo nam nie tylko nie wolno było brać udziału w naradzie, ale nawet przysłuchiwać się jej. Siedzieliśmy patrząc w milczeniu na krąg starszych, którym przewodniczyli ojciec i Gorzka Jagoda. Wpierw długo mówił Zerwany Rzemień ze szczepu Tanów, potem ojciec, potem Wielkie Skrzydło. Któryś z młodszych krzyknął coś przenikliwym głosem, ale nie zrozumieliśmy jego słów. Ujrzeliśmy tylko, jak kilku innych młodych wznosi po jego okrzyku noże w górę. Potem znów przemówił ojciec. Młodzi wojownicy pochylili głowy. W końcu raz jeszcze przemówił Gorzka Jagoda.