Wzeszedł już księżyc, zapłonęło ognisko, a narada wciąż jeszcze trwała. Siedziałem przytulony do Sowy. Wieczór nie był chłodny, okryliśmy się skórą niedźwiedzia, a jednak przebiegały nas dreszcze jak od mroźnego wiatru.
Wreszcie rozległ się świst orlej piszczałki zwołującej młodzież. Narada się skończyła. Podeszliśmy ku stojącym nieruchomo wojownikom i ojciec przemówił do nas:
— Słuchajcie uważnie moich słów, Młode Wilki. Do naszej puszczy, na nasze prerie wstąpił obcy człowiek ze swymi wojownikami. Obcy człowiek chce odebrać nam las i równiny i chce, byśmy poszli w inną stronę do takiego lasu, który nazywa się rezerwat i z którego nie wolno wychodzić, jak z pułapki. Ale nasze plemię jest plemieniem wolnych Szewanezów i takim pozostanie. Białych jest zbyt wielu, by z nimi walczyć. Mają taką siłę, jakiej my nie mamy. Mają taką broń, jakiej u nas nie znają, a na miejsce jednego zabitego pojawi się dziesięciu innych. Wy powrócicie do głównego obozu i wraz z kobietami i dziećmi udacie się na Ziemię Słonych Skał. Poprowadzi was Owases. Wojownicy pozostaną ze mną. Wyruszycie przed świtem. Skończyłem.
Nikt z nas, młodych chłopców, nie zrozumiał wiele ze słów ojca. Po raz pierwszy w swym życiu usłyszeliśmy słowo „rezerwat”. Po raz pierwszy dowiedzieliśmy się, że może istnieć las, który nie pozwala żyć, który nie jest domem wolnych plemion. Nie rozumieliśmy tego wszystkiego. Nie wiedzieliśmy, co to oznacza — ani Skacząca Sowa, ani ja, ani bliźniacy ze szczepu Kapotów. Zbyt mało jeszcze wiedzieliśmy o białych ludziach poza tym. co śpiewano o bitwach naszych ojców i dziadów, poza tym, co słyszałem od Owasesa o Tecumsehu, poza tym, że byli to obcy, nieznani i groźni wrogowie.
Musiałem, zą wszelką cenę musiałem jeszcze tego wieczoru pomówić z bratem, z Tanto. On na pewno potrafi wiele wytłumaczyć. Był świadkiem narady w namiocie Owasesa, kiedy to po raz pierwszy padło imię Wap-nap-ao. On na pewno rozumie, czym grozi obce słowo „rezerwat”, i potrafi wytłumaczyć, dlaczego nasze wielkie i potężne plemię, które ma tylu dzielnych wojowników, nie może rozpocząć walki z plemieniami białych ludzi, z wojownikami, o których wiedzieliśmy, że rzadko ukazują się w naszej puszczy i pochodzą ze szczepu zwanego Królewska Konna.
Musiałem porozmawiać z bratem. Spakowaliśmy wraz ze Skaczącą Sową nasze juki najszybciej, jak umieliśmy, potem pobiegliśmy w stronę namiotu Tanto.
Na szczęście był sam. Kiedy podszedłem do niego, uśmiechnął się nawet. To mnie ośmieliło.
— Tanto, bracie — prosiłem — powiedz mnie i Sowie, kim jest Wap-nap-ao, dlaczego nie możemy walczyć z białymi, dlaczego pędzą nas do zamkniętego lasu, kim są biali? Tanto, przed dwoma dniami zdobyłem imię. Powiedz nam to wszystko, żebyśmy nie byli jak niemowlęta, dla których świat nie jest większy od matczynej piersi.
Brat w pierwszej chwili się żachnął, mruknął coś, że nie pora, że czas zbierać namioty. Ale w końcu uległ.
Nie chcąc, by zastali nas w namiocie mieszkający z nim dwaj inni młodzi wojownicy, wyprowadził nas nad rzekę, do zakrętu pod Skałą Milczącego Wojownika.
Była już głęboka noc. Fala lśniła w blasku księżyca jak rybia łuska. Z daleka dobiegł nas głos wilka samotnika. Tanto mówił:
— Na wiele pokoleń zanim urodził się dziad ojca, Wielki Tecumseh, plemiona nasze zamieszkiwały całą ziemię, na której żyjemy, całą ziemię, którą biali nazywają Ameryką, od morza do morza, od północnych śniegów po wielkie góry w południowej stronie.
Żadnemu z naszych plemion nie brakło lasów na łowy, ścieżek na wędrówki, szerokich równin, na których pasły się stada bizonów. Kiedy jedno plemię spotykało się z drugim, kiedy walczyły o tereny łowieckie, walka była szlachetna, bez kłamstwa i zdrady. Dlatego, gdy przybyli na naszą ziemię biali ludzie, nie powitaliśmy ich strzałami ani ciosem siekiery.
Ale im spodobała się nasza ziemia. Przybywało ich coraz więcej. Zaczęli budować swoje osady, zabierać nam nasze lasy i równiny. Kiedy wzrośli w siłę, przestali być pokorni i łagodni. Zaczęli nas zabijać bez litości. Mieli broń, jakiej nie znaliśmy. Coraz większa była ich potęga. Korzystali ze starych waśni między plemionami, jedno nasyłali na drugie, a potem zabijali zwycięzców. Zabijali każdego napotkanego Indianina. Dla nich był dobry tylko nieżywy Indianin. Za każdą śmierć jednego z gospodarzy naszej ziemi płacili swoim wojownikom wysoką cenę. Zdzierali z głów skalpy, za które ich wodzowie dawali nagrody. Największą nagrodę dawali za skalp wojownika, ale płacili też za skalpy kobiet i dzieci. Kiedy broniliśmy się, ich wojska wyruszały przeciw plemionom i wybijały je tak, jak stado wilków morduje w zimie rodzinę jeleni. I wtedy już, kiedy żył wielki Tecumseh, byli tysiąckroć od nas silniejsi. Pod wodzą Tecumseha plemiona nasze poszły do ostatniej wielkiej bitwy z białymi i bitwę tę przegrały. A Tecumseh zginął, kiedy poszedł układać się z wodzami białych o ratunek ocalałych kobiet i dzieci. Od tego czasu staliśmy się tak słabi, a biali tak silni, że przestali już nas nawet mordować, przestali płacić nagrody za skalpy. Ale ciągle im jeszcze mało naszej ziemi i naszych lasów. Wybrali najgorsze, najbardziej wyzbyte ze zwierzyny puszcze i najuboższe w ryby rzeki i przeznaczyli je wolnym plemionom nie pytając, czy chcą tam żyć, czy starczy dla nich pożywienia. Nazwali ten kraj rezerwatem i zapędzają tam wszystkie szczepy, wszystkie pozostałe jeszcze przy życiu swobodne rody. W rezerwacie panuje głód, szerzą się przywleczone przez białych choroby, chłopcy umierają plując krwią, zanim który zdąży zdobyć swe imię. A wojownicy Królewskiej Konnej gnają tych, co jeszcze na wolności, do rezerwatów, jak zwierzęta w-zasadzkę, pod opiekę Ken-Manitou, Ducha Śmierci.
Tanto umilkł na chwilę, my jednak nie odezwaliśmy się ani słowem. W rzece plusnęła ryba. Zaszumiały skrzydła wielkiej sowy.
Tanto mówił dalej:
— Jesteśmy ostatnim z wolnych plemion, którego ludziom z Królewskiej Konnej nie udało się zapędzić do rezerwatu. Od kiedy ojciec nasz jest wodzem, a trwa to dłużej, niż ty i ja mamy lat, ściga go rozkaz białych wodzów, żeby przysiągł im posłuszeństwo i udał się wraz ze swym plemieniem do rezerwatu. Ale ojciec powiedział, że póki żyje, nie usłucha rozkazu i nikomu posłuszeństwa nie przysięgnie. Ojciec mówił, że urodził się wolny i że wolny urodził się jego ród, jego szczep i jego plemię. I od tego czasu, kiedy jest wodzem, tropią nas ludzie z Królewskiej Konnej. Zbyt małym jesteśmy plemieniem, żeby białym opłacało się wysyłać przeciw nam wielkie wojska. Ale tropią nas bez przerwy. Czasem uda się nawet na kilka lat zmylić pogoń, przepaść w puszczy, umknąć oczom białych wodzów. Niektórzy biali myśliwi i niektórzy kupcy, tak jak Tłusty Handlarz, są naszymi przyjaciółmi i nie donoszą Królewskiej Konnej o naszych obozach i wioskach. Ale co jakiś czas musimy przenosić się z miejsca na miejsce i mylić trop. I właśnie teraz trafili na nasze iślady znowu. Prowadzi ich Wap-nap-ao. Jest to człowiek nasłany przez króla białych ludzi, mieszkającego za wielką słoną wodą. A sam Wap-nap-ao, Biała Żmija, jest małym wodzem z Królewskiej Konnej. Obiecano mu wielką nagrodę, jeśli pochwyci nasze plemię i zapędzi do rezerwatu w południowym stanie Alberta. Już raz na nas polował, kiedy byłem dwuletnim Uti. Ale wtedy dosięgła go strzała Wielkiego Skrzydła i myśleliśmy, że zginął. Udało się nam zgubić ślad. I od kiedy się urodziłeś, plemię żyło w spokoju. A teraz Wap-nap-ao znowu powrócił. I znowu musimy ruszyć w drogę…