Tomahawk Nepemusa zadaje ciosy niewidzialnym przeciwnikom. Ręka wojownika jest niezawodna, jego mięśnie twarde jak kły niedźwiedzia. Każdy cios tomahawkiem, świst jego ostrza to Pieśń Śmierci dla wroga. Coraz wyżej wznosi się śpiew wojowników:
Jest to dzień Nanan-cisa, „Oddalenia”, święto przyjmowania małych chłopców do szkoły natury.
Dlatego, gdy nagle słabnie pieśń i zwalnia się rytm tańca, Nepemus kieruje swe kroki w stronę tipi naczelnika plemienia, Leoo-karko-ono-ma, Wysokiego Orła. Nepemus skrada się, stąpa parę kroków, to znów zatrzymuje się. Wznosi w górę tomahawk i tańcząc w miejscu, nasłuchuje odgłosów z wewnątrz namiotu.
W ślad za nim posuwa się krąg wojowników, wśród nich Gorzka Jagoda. Nepemus staje przed wejściem do namiotu. Ale dwóch wojowników z dzidami strojnymi w pióra występuje naprzód i zagradza mu wejście do tipi. Nepemus raz za razem próbuje przedrzeć się do środka namiotu, lecz raz za razem krzyżują się przed nim dzidy wojowników i Nepemus cofa się od wejścia.
Pięciokrotnie krzyżowały się dzidy i tylekroć Nepemus cofał się od namiotu. Znaczyło to, że chłopiec, po którego przyszedł, ukończył pięć lat i że nadszedł nań czas, by rozpoczął życie wśród wojowników, uczył się ich mądrości, poznawał prawa plemienia i puszczy.
Ja byłem tym chłopcem.
Do tego dnia mieszkałem w namiocie rodziców pod opieką matki. Moja matka nosiła imię Ta-wah, Biały Obłok. Miała bowiem jasne włosy — tak jasne, jak żadna z innych kobiet plemienia.
Byłem jej najmłodszym synem. Brat, którego jeszcze nie znałem, i siostra, która wraz z matką dotychczas się mną opiekowała, podobni byli bardziej do ojca. Mieli jak on czarne o stalowym połysku włosy i oczy ciemne niezym oczy braci amuk — bobrów.
Tylko ja właśnie miałem włosy i oczy matki. Może dlatego, że byłem tak do niej podobny, a może dlatego, że po prostu byłem najmłodszy, stałem się jej ulubieńcem. Opiekowała się mną czule i pieściła goręcej niż inne kobiety swych synów.
Do tego dnia — a i przez wiele jeszcze miesięcy — nazywano mnie po prostu Uti-Malutki. Nazywano tak wszystkich małych chłopców. My, mali chłopcy, nie mieliśmy jeszcze imion, które zdobywa się z trudem, często pieczętując zwycięstwo nie tylko potem, lecz i krwią.
Jak każdy Uti — marzyłem o święcie Nanan-cisa, po którym miałem udać się do obozu Młodych Wilków, pod opiekę starych wojowników. Tam razem z innymi chłopcami naszego plemienia będę uczyć się czytania tropów wilczych, zszywania kory brzozowej na kanoe, zastawiania sideł na wydrzych ścieżkach, trafiania strzałą z łuku dzikiej kaczki w jej szybkim locie. Tam poznam prawa puszczy i obowiązki wojownika. Tam stanę się dorosłym.
Chyba mnie rozumiecie. Nie tylko marzyłem, lecz po prostu musiałem marzyć o chwili, w której przed wejściem do naszego namiotu rozlegnie się śpiew wojowników, głos bębnów i hałas grzechotek z żółwich skorup.
Kiedy jednak posłyszałem kroki Nepemusa tuż u wejścia do namiotu, ogarnął mnie strach. Wiedziałem, że rozstaję się z moją matką, że nie ujrzę jej oczu, nie posłyszę głosu przez wiele lat. Nie patrzyłem w jej stronę, aby się po prostu nie rozpłakać takjak Tinahet — Smukła Brzoza — siedząca obok niej siostra.
Kiedy skóra wejściowa rozsunęła się i ujrzałem przed sobą ogromną postać Nepemusa, zapomniałem o tamtych wszystkich marzeniach, o obozie Młodych Wilków i służbie wojownika. Chciałem rzucić się w stronę matki i w jej ramionach ukryć się przed posłem z groźnego, nieznanego świata.
Nepemus nie pozostawił mi jednak czasu ani na płacz, ani na strach, ani na rozpacz. Szarpnął mnie za garnie i oto stałem już między nim a czarownikiem — odebrany matce, jej czułej opiece.
Tak oto stawiałem na udeptanym, trzeszczącym od mrozu śniegu pierwsze kroki nowego życia. Przed oczami mignęły pęki wilczych i niedźwiedzich skalpów i grzechotki z jelenich kopyt, uwieszone na ramionach Gorzkiej Jagody. Stałem twarzą do słońca, zatrząsł mną chłodny dreszcz, chłód sięgał serca.
Wtedy jednak porzuciłem już cały swój strach, wszelką myśl o łzach za matką. Wkroczyłem przecież na nową drogę, na drogę, z której nie zawrócę. Nepemus wskazał mi namiot, w którym miałem czekać do chwili, kiedy wyruszymy w daleką podróż. Obóz Młodych Wilków znajdował się bowiem z dala od wioski.
Byłem w namiocie sam. Nie płakałem. Ale dobrze pamiętam owe samotne godziny. Był w nich lęk i odwaga, niepokój i nadzieja, smutek i radość.
Dobrze także pamiętam Pieśń Pożegnania, którą, zanim Nepemus wkroczył do namiotu rodziców, śpiewała Biały Obłok, moja matka:
— Uti, czas.
Głos Nepemusa obudził mnie z głębokiego snu.
Zbliżał się świt. Wioska milczała — tylko my dwaj gotowaliśmy się do dalekiej drogi. Nie trwało to długo. W ciągu kilku minut założyliśmy karpie, rakiety śnieżne, okryliśmy ramiona skórzanymi, derkami i… to wszystko.
Nikt nas nie żegnał. Tylko wychodząc z włoski jeszcze raz spojrzałem na namiot rodziców. Zza zasłony wychyliły się dwie głowy — podniosłem na pożegnanie rękę.
Nepemus szedł przodem. Weszliśmy do paszczy. Las, przywalony śniegiem, stał w wielkiej ciszy. Spod gałązek jałowca śmignął wapoos — królik, biała okrągła kulka, i zniknął w gęstych zaroślach. Nie obejrzałem się. Droga nie była łatwa, choć Nepemus przecięła! ślady pamiętając, że nie idzie za nim wojownik.
Minęła godzina. Śnieg, który ledwo prószył, zaczyna gęstnieć, przesłaniać oczy. Kiedy wreszcie wstaje dzień, zdaje się, że idziemy przez grząskie bagno, a nie śnieżnym tropem. Nogi ważą coraz więcej, coraz wolniej zginają się w kolanach. Z każdym krokiem przybywa mi lat, wkrótce stanę się starcem, którego nogi ważą tyle co skała. Milczę jednak. Muszę wytrwać. Nie będę prosił Nepemusa o odpoczynek.
Ale na skraju wielkiej polany mój wysoki przyjaciel przystaje i patrzy na mnie. Nie umiem ukryć wysilonego oddechu. Nepemus uśmiecha się do mnie lekko:
— Uti będzie teraz podróżował na plecach Nepemusa — mówi.
— May-oo. Dobrze — westchnąłem.
Musiałem chyba usnąć na szerokich plecach Nepemusa. Kiedy otwarłem oczy, minęło już południe. Śnieg przestał padać. Zbliżaliśmy się do wielkiego nukewap — służącego polującym wojownikom namiotu z kory, z którego na szmer ludzkich kroków wybiegł sekusju — gronostaj.
Nepemus zsadza mnie z pleców; potem bierze się do rozpalania ognia. Kiedy zaczyna zbierać drzewo, wiem już, że zatrzymamy się tu przez całą noc. Gromadzi je w namiocie w wysoki stos. Choć jestem Uti, wiadomo mi, że tak należy postępować w puszczy zawsze w miesiącach śniegu i mrozu. Kto o tym zapomina — przestaje żyć.