Gdy niebo na wschodzie stało się niebieskie, a ostatnie gwiazdy opadły za puszczę, zerwaliśmy się do drogi. Cały nasz dobytek spoczywał na „travois”, noszach z tyczek namiotowych, umieszczonych na grzbiecie konia, drugim zaś końcem wlokących się po ziemi. Nawet psy ciągnęły swoje nosze — marsz miał być szybki.
Po zasypaniu ognisk, postępując jeden za drugim, wyruszyliśmy w ślad za Owasesem — ku głównemu obozowi.
Szlak nasz ciągnął się już drugi dzień. Szliśmy przez puszczę pośpiesznym marszem, z rzadka tylko zatrzymując się dla posiłku, a nocleg, choć zaczął się późną nocą, skończył się na długo przed świtem. Od rana coraz wyraźniej słyszeliśmy niosące się z różnych stron dalekie echa bębnów, zwołujących wszystkie szczepy naszego plemienia w Dolinę Rwącego Potoku. Byliśmy już blisko owej doliny.
Kiedy minęliśmy granicę puszczy, otworzył się przed nami widok na skalne górskie zbocza. Wielkie skały pochylały się ku nam, jakby wyciągając w stronę naszych głów szare kamienne pięści. Ścieżka wiła się szerokimi, wstępującymi w górę zakosami i wreszcie około południa, gdy słońce już ostro paliło znużone ramiona i raziło oczy, otworzyła się przed nami wąska czeluść w skraju skalnej doliny.
Tu zaczynał się kanion wiodący w stronę Rwącego Potoku.
Mogło się wydawać, że jakiś olbrzymi wojownif. rozpłatał w tym miejscu skałę tomahawkiem na pół, żłobiąc w niej głęboką, ziejącą mrokiem rysę. Wstąpiliśmy w nią jak w krainę cienia. Kamienne ściany po obu stronach rosły wraz z każdym stąpnięciem. Wpierw były naszego wzrostu, potem wysokości dorosłego wojownika, a po kilkuset już krokach wybiegły w górę tak, że ledwo mogliśmy wysoko w górze ujrzeć wąski skrawek nieba. Panował tu chłód i ciemność, ze ścian ściekała woda, zbierając się w małe jeziorka. Znużone konie poczęły gasić pragnienie. My też pochylaliśmy się nad parzącą chłodem taflą.
Wreszcie między dwiema skalnymi ścianami zajaśniało światło doliny. Miała może pół mili szerokości. Środkiem jej płynęła rzeka, żywiąc swą wilgocią bujne łąki wzdłuż obu brzegów. Dolina biegła z północy na południe, a otaczające ją ściany skalne zdawały się nie mieć najmniejszej nawet rysy. Tylko na wprost nas, po przeciwległym brzegu rzeki, z szerokiej szczeliny wypływał szeroki potok. Tędy wiodła droga do właściwej doliny, gdzie miały zebrać się szczepy naszego plemienia — Kapotów, Tanów, Wikminczów i Sampiczów.
Bród znajdował się nieco w górę rzeki. O tej porze roku woda nie sięgała nawet końskich brzuchów, przebyliśmy go więc z łatwością, wstępując na ogromną łąkę, porosłą trawami i szałwią, której ostry zapach unosił się w całej okolicy.
Wjechaliśmy w drugi kanion. Strumień po prawej i ściana po lewej ręce wciąż biegły na południe. Dopiero po godzinie marszu kanion skierował się na wschód, a skalna ściana z lewej strony niespodzianie urwała się tworząc ostry kąt z inną, biegnącą ku północy.
Staliśmy na brzegu polany, za którą roztaczał się las o tak gęsto splatających swe korony drzewach, że u ich stóp panował wieczny cień.
Właśnie na polanie przed tym lasem znajdował się główny obóz plemienia Szewanezów.
Nazajutrz wieczorem przybyli wojownicy pod wodzą ojca. Ponieważ Królewska Konna nie ruszyła jeszcze w pochód, ojciec i wojownicy odeszli z osady Młodych Wilków wielkim łukiem w przeciwnym niż główny obóz kierunku. Chcieli bowiem odwieść napastników jak najdalej od głównego obozu. Dopiero wczoraj wieczorem zawrócili ku nam, nie pozostawiając za sobą już śladów, by zebrać większą ilość wojowników i albo stanąć do walki, albo zwodzić ich przez miesiące fałszywym tropem.
Powracającego z wojownikami wodza nie witały tym razem śpiewy ani tańce radości. Wszyscy trzymali się osobno — osobno wojownicy wszystkich szczepów, umalowani już w wojenne barwy, osobno kobiety i dzieci, zgromadzone przy tabunie jucznych koni, osobno my, Młode Wilki, którym Owases nie zezwolił jeszcze na powitanie z matkami i rodzinami. Cały obóz milczał. Zwinięto kwieciste barwne tipi kobiet, nawet małe dzieci bawiły się w milczeniu.
Wkrótce po powrocie ojca i wojowników na obozowy plac wyszedł Gorzka Jagoda i usypał z kolorowego piasku figury białych ludzi, pokrywając je szamańskimi znakami i łącząc je ze sobą rysunkiem Wap-nap-ao, Białej Żmii.
Wszystkie szczepy otaczały go szerokim kręgiem. W pierwszym rzędzie stanęli umalowani do wojennych tańców wojownicy. Za ich plecami tłoczyła się młodzież, kobiety, z których niejedna miała zapłakane oczy, małe dzieci i starcy o trzęsących się głowach.
Kiedy z kręgu wojowników wystąpił mój ojciec, Gorzka Jagoda w całkowitej ciszy, to krzycząc jak orzeł, to znów sycząc jak wąż, rozpoczął wokół figur z kolorowego piasku swój taniec. Nie znałem jeszcze takiego tańca. To czaił się przez dłuższą chwilę, to znów rzucał się do przodu skokiem przypominającym skoki kuny. Wpierw okrążył figury trzykrotnie, a potem rzucił się na nie. Gorączkowymi ruchami zgarnął piasek i wreszcie rozrzucił jego garście jak popiół na cztery strony świata.
Wtedy rzekł do ojca wysokim, prawie kobiecym, nie swoim głosem:
— Prowadź wojowników przeciw białym. Niech rozpoczną walkę. Mówią mi duchy naszych ojców, że pomogą wam w zwycięstwie.
Ale ojciec mój milczał. Widziałem jego twarz wyraźnie i wydawało mi się, choć po słowach Gorzkiej Jagody nie drgnęła mu nawet brew, że w oczach zapaliły się ognie strasznego gniewu.
Gorzka Jagoda postąpił krok znowu w stronę ojca i znowu zaczął powtarzać:
— Prowadź swoich wojowników przeciw białym… Duchy naszych ojców i ojców naszych ojców…
Ale wtedy stała się rzecz, której nikt nie przewidział.
Oto ojciec uniósł dłoń w górę i przerwał czarownikowi. Tak nie zdarzyło się nigdy. Dlaczego ojciec to uczynił, właśnie wtedy, kiedy przez usta czarownika duchy wzywały go do rozpoczęcia zwycięskiej walki? Nikt widocznie tego nie pojmował, gdyż nawet szeregi wojowników poruszyły się niespokojnie.
Ojciec zaś rzekł:
— Nie, Gorzka Jagodo, nie wysyłasz nas na zwycięstwo. Rada wojowników powiedziała inaczej. Nie staniemy do otwartej bitwy. Nie duchy nam pomogą, ale siła własnych ramion i przebiegłość lisa. — I tu byłem pewien, że w głosie ojca drgnęła weselsza nuta. — A jeśli chcesz iść z nami tam, gdzie grozi niebezpieczeństwo walki, ucieszysz nasze serca, bo twoje ramię równie się nam przyda, jak twoje czary i rozmowy z duchami.
Struchlałem. Zdaje się, że struchleli i inni, bo w zapadłej ciszy nie słychać było nawet ludzkich oddechów. Oto po raz pierwszy wódz plemienia wystąpił przeciw głosowi mówiących przez usta czarownika duchów. A przecież Gorzka Jagoda, pan życia i śmierci, mógł nań zesłać jedną swą myśl, jednym ruchem ręki uderzenie pioruna. Wielki musiał być gniew ojca, że duchy przez usta czarownika przemówiły inaczej, niż postanowiła rada wojowników. Stali naprzeciw siebie, ojciec i szaman, nadal milcząc i patrząc sobie w oczy.
Mój strach przemienił się w gniew — w każdej chwili byłem gotów skoczyć na porrloc ojcu, nawet przeciw duchom i piorunom. Miałem przecież już imię!