Ale Gorzka Jagoda ustąpił przed wolą ojca. Uniósł dłoń w górę i rzekł:
— Masz przebiegłość lisa, mądrość sowy i siłę niedźwiedzia. Będzie tak, wodzu, jak rozkażesz.
Ojciec z uśmiechem skłonił głowę. Na czas wojenny rada wojowników i on decydowali o wszystkim. Mieli teraz głos silniejszy niż duchy i większą niż one mądrość. Gorzka Jagoda ustąpił. Powoli cofnął się poza krąg wojowników.
Wtedy na znak ojca podłożono ogień pod wielki przygotowany do wojennych tańców stos. Płomień, szybko buchając w górę, oświetlił obnażone do pasa torsy wojowników, lśnił na ostrzach noży i tomahawków, odbijał się w źrenicach. Przy ognisku stał ojciec, sięgający ziemi pióropusz chwiał mu się na ramionach, błyskały umieszczone na skroniach, cienko opiłowa-ne rogi bizona. Piersi, pomalowane w poprzeczne żółte i czerwone pasy, zdawały się być jednym wielkim płomieniem.
Znów uniósł dłoń w górę, a na ten znak ozwały się bębny, piszczałki i flety. Powolny zrazu ich rytm coraz to wciągał któregoś wojownika w szeroki taneczny krąg. Rozpoczynał się taniec wojenny.
Oto wojownicy wyruszają w długi i daleki marsz, oto podkradają się do obozu wroga i czają się w ciemnościach, naciągają łuki, gotują do rzutu dzidy i siekiery. Potem wszystko zamiera w oczekiwaniu na rozkaz wodza, a kiedy wznosi się nad dolinę straszliwy wojenny okrzyk, bębny, flety i piszczałki wpadają w szalony rytm, a wojownicy ruszają do ataku i rozpoczyna się walka. Dźwiękły już cięciwy łuków, pobiegły w noc niosąc śmierć strzały, wzleciały dzidy i tomahawki, a teraz trwa walka pierś o pierś, błyskają ciosy noża, na uderzenia odpowiada uderzenie, na skok — skok, okrzyk wojenny burzy spokój gwiazd i toczy się głośniej niż grzmot między skalnymi ścianami doliny.
Wreszcie spośród kobiet występuje najstarsza kobieta plemienia i zaczyna zawodzić pieśń wojenną, sławiąc w niej odwagę i czyny swych synów. Po każdej strofce pieśni zatrzymuje się krąg tańczących wojowników, w który wplątaliśmy się nawet już my, chłopcy, i wszyscy wyrzucamy w górę ramiona wołając trzykrotnie:
— O, Manitou! Tinghaw-susima! Tinghaw-susima! Tinghaw-susima!
— O, Manitou! Pomóż zwyciężyć! Pomóż zwyciężyć! Pomóż zwyciężyć!
I znowu rozpoczyna się taniec szybki jak śmiertelna walka, i znów zawodzi stara Indianka swą pieśń o dzielnych wojownikach, którzy dokonali wielkich czynów, a dziś spoczywają w Krainie Wiecznego Spokoju.
Świtało, gdy przygasł płomień ogniska, gdy ustał taniec i śpiew. W całkowitym już milczeniu wojownicy, podzieleni na dwa oddziały — pieszy i konny — odeszli w cień kanionu niknąc w nim bezszelestnie jak duchy nocy.
Wczesnym rankiem długi szereg jucznych koni wyruszył na północ. Nie było już wśród nas żadnego wojownika, tylko my, Młode Wilki, mieliśmy broń i byliśmy jedyną strażą uciekającego przed białymi pochodu starców, kobiet i dzieci. Przed wyruszeniem w drogę Owases zapowiedział, że możemy od dziś widywać się i rozmawiać z rodzinami.
Zezwolenie to podziałało na nas wszystkich jak uderzenie iskry w nagą skórę. Od razu wszyscy chcieli rozjechać się wzdłuż pochodu, odnaleźć swe matki, które już wczoraj pozdrawiały nas z daleka ruchami rąk, spojrzeniem i uśmiechem. Chcieliśmy dotknąć ich rąk i z bliska usłyszeć głos, poczuć ich dłonie na włosach. Ale wstrzymał nas lekki uśmiech i kpiący wzrok starego wojownika. Dlatego w pierwszej połowie dnia pozwoliliśmy wpierw rozjechać się wzdłuż pochodu najmłodszym. Dopiero gdy oni wrócili, ruszyliśmy galopem do przodu.
Wiedziałem, że matka znajduje się gdzieś na czele pochodu. Pognałem konia tak, że kilkakrotnie potknął się w galopie. Posłyszałem krzyk kilku dziewcząt, ich złośliwy śmiech i kpiny. Matki jednak nie dostrzegłem nigdzie. A przecież rankiem wyraźnie widziałem jej wysoką sylwetkę właśnie gdzieś w czołowej grupie pochodu. Onieśmielony kpinami dziewcząt raz jeszcze wyprzedziłem całą czołówkę, którą prowadził jeden ze starców, ogromny zgarbiony mężczyzna, jadący na niewielkim koniku, tak małym, że stopy jeźdźca niemal wlokły się po ziemi:
Tuż za starcem, wiodącym pochód, jechało dwóch innych — głuchy Wielkie Oko ze szczepu Tanów i sławny niegdyś wojownik Czarny Niedźwiedź, który właśnie w walce z niedźwiedziem już na progu późnej starości utracił lewą rękę po łokieć. Za nim ciągnęło kilka jucznych koni, wiozących na noszach zwinięte namioty. Dalej już rozwijał się korowód kobiet, dzieci, młodych dziewcząt.
Juczne konie postępowały powoli, dźwigając wielkie toboły, na których siedziały, chwiejąc się w takt końskich kroków, oswajane przez dzieci sroki, kawki i wrony.
Oto przejeżdża mała dziewczynka z naszego szczepu trzymając na ręku dwa obłaskawione bobry. Na ramieniu idącej obok starszej jej siostry siedzi ruda wiewiórka pfzykrywszy się puszystym ogonem. O kilka kroków dalej kroczy czteroletni chyba malec, który nawet we mnie, Młodym Wilku, chłopcu, który zdobył już imię, budzi lekką zazdrość — prowadzi na długim rzemieniu kilkakroć większego od siebie brunatnego niedźwiedzia. Zwierzę kroczy z leniwą powagą, z nosem tuż u ramienia swego pana, kołysząc się jak pień drzewny na spokojnej rzecznej fali.
A teraz zbliża się większa grupa kobiet i wreszcie widzę — widzę jasną twarz, splecione po obu stronach włosy koloru słońca, spotykam spojrzenie o;czu niebieskich jak niebo w północnej stronie. To matka!
Popędziłem w jej stronę i spiąłem konia tak gwałtownie, że kilka kobiet krzyknęło coś ze strachu czy gniewu, a mój wierzchowiec, stając dęba, omal nie przewalił się na grzbiet. Nim jednak zdążył osiąść, zsunąłem się na ziemię i podbiegłem do wyciągającej ramiona matki.
Bardzo była piękna moja matka, żona słynnego wodza plemienia Szewanezów. Inna niż inne kobiety, biała i jasna — zwano ją przecież Białym Obłokiem — wysoka i smukła w swej sukni z cienkiej jeleniej skóry, bogato wyszywanej w znaki i barwy plemienne, ze złotymi naramiennikami na zdobionych frędzlami rękawach. Śmiała się niskim głosem i wołała moje imię. Po raz pierwszy usłyszałem swe męskie imię wypowiedziane głosem matki:
— Sat-okh! Wiedziałam, że przyjedziesz, Sat-okh!
Nie wypada chłopcu, który ma imię, zbyt czule witać się z matką. Ona jednak porwała mnie w ramiona, tak jak to czyniła za wszystkich dawnych lat. Musiałem bardzo uważać, aby nie zaszkliły mi się oczy, i nie mogłem, po prostu nie mogłem wymówić ani jednego słowa.
— Niedługo już staniesz się mężczyzną — mówiła matka. — Właściwie już jesteś prawie mężczyzną. Masz imię… takie piękne imię. Czekałam na ciebie, Sat-okh.
Mimo woli wstrzymałem pochód. Okrążyły nas inne kobiety mówiąc coś szybko jedna przez drugą, śmiejąc się, wykrzykując — jak to kobiety — wiele niepotrzebnych zachwytów i mało potrzebnych słów. Skończyło się na tym, że jeden z prowadzących pochód starców zauważył całe to zamieszanie, wstrzymał konia, jakby chcąc zawrócić, krzyknął coś niezrozumiale, pogroził mi nawet pięścią.
Natychmiast znalazłem się na koniu, kobiety umilkły, wszyscy znów ruszyli w drogę. Jechałem tuż koło matki, co chwila spoglądając na nią. Milczałem jednak, nie wiedząc, co mówić, o czym opowiadać. Sama przecież powiedziała, że jestem już prawie mężczyzną — nie mogłem więc jak dziecko mówić o tym, że dawno jej nie widziałem, że bardzo za nią tęskniłem, że jest ona ciągle sercem mojego serca. Jako mężczyzna powinienem był zachować surowość i powagę. Ale przecież nie umiałem powstrzymać uśmiechu. O czym zaś opowiadać? O wielkim, wielkim orle ustrzelonym na zboczu Skał Skaczącej Kozy? O wyprawach na Jezioro Białej Wydry? O naukach Owasesa? Tyle było do opowiadania, że w końcu nie opowiedziałem o niczym.