Trudno mi się podnieść, ręce po barki zapadają się w zaspę, szamoczę się w niej jak w złym śnie. Słyszę skowyt i pisk splątanego zaprzęgu, wściekły warkot Tauhy i świst bata.
Kiedy wstałem, Nepemus doprowadził już zaprzęg do porządku. Nade mną pochyla się Owases, tuż przed oczyma widzę jego błyszczące źrenice i zęby — śmieje się ze mnie.
— Wracaj na sanie, Uti — powiedział. — Do obozu pozostaje nam już tylko dwa loty strzały.
Nie śmiałem odpowiedzieć, nie odpowiedziałem nawet uśmiechem. Ale słysząc te słowa byłem naprawdę bardzo szczęśliwy.
Od tej chwili nie byłem już dzieckiem. Stawałem się Muhikoons-sit — Młodym Wilkiem.
Zaczekaj tu — powiedział Owases, gdy stanęliśmy przed niewielkim skórzanym tipi.
Namiot przypominał te, w których mieszkaliśmy w wiosce nad jeziorem. Był jednak mniej strojny w ozdoby i malowidła, był namiotem wioski Wilków.
Wszedłem do wnętrza. Było ciepło i przytulnie. Pod ścianami leżało naręcze wilczych skór, rozścielonych jak posłanie. Usiadłem na nich. Owases odszedł, było cicho, tylko z daleka słyszałem cichy szmer puszczy i poszczekiwanie psa.
Czekałem na brata. Nie widziałem go jeszcze nigdy — odszedł do obozu Wilków na cztery lata przed mym urodzeniem. Jedynie matka często wspominała Tanto, opowiadała o nim, gdy byliśmy sami. Marzyłem wtedy, by kiedyś mówiła i o mnie z tak błyszczącymi oczami, tak dumna i szczęśliwa. I choć w gruncie rzeczy wiedziałem o nim niewiele — nie znałem historii jego łowów, nie słyszałem nawet dokładnie o tym, jak zdobył swe imię — byłem pewien, że jest najdzielniejszym, najzręczniejszym i najmądrzejszym ze wszystkich Młodych Wilków.
Czekałem długo. Na dworze gwiazdy na pewno wskazywały już, że minęła połowa nocy…
Nadszedł krokiem tak cichym, że gdy stanął u wejścia do tipi, nie zauważyłem go w pierwszej chwili.
Dopiero wtedy, kiedy znalazł się w drobnym kręgu światła przygasłego już ogniska, po raz pierwszy ujrzałem brata takim, jaki po dziś dzień pozostał w mej pamięci.
Był wysoki i piękny — gdy wstałem, sięgałem mu zaledwie piersi. Nosił bluzę z wilczych skór wyszywaną u dołu kolorowymi koralikami, futrzane spodnie, nie sięgające kolan mokasyny. Odkryte, wysmarowane tłuszczem włosy lśniły w blasku ognia jak futro foki wynurzonej z wody.
A więc tak wygląda mój starszy brat? Serce mi biło. Czekałem w milczeniu, aż pierwszy się odezwie. On jednak stał przy ognisku patrząc na mnie, nieporuszony i milczący. Dopiero gdy nieśmiało ruchem ręki wskazałem mu miejsce u ognia, usiadł w milczeniu nie spuszczając ze mnie wzroku.
Gdy już przyjrzał mi się, dotknął ręką moich piersi i powiedział:
— Jesteś Uti, syn mojej matki, mój brat…
— Tak.
Dorzucił do ognia kilka drewienek i spytał cichszym nieco głosem:
— Jak się czuje matka?
Chciałem być dojrzałym i nieugiętym wojownikiem. Chciałem zachować spokój, obojętne spojrzenie, obojętną twarz. Ale przecież dopiero wczoraj pożegnałem się z matką, jeszcze wczoraj słyszałem jej głos — i łzy zakręciły mi się w oczach. Odwróciłem twarz od ognia, zacząłem opowiadać o matce, o tym, co mówiła mi o nim samym, jak mnie żegnała, jak wygląda, czy wesoła jest, jakie śpiewa pieśni, jak niebieskie ma oczy i jasne włosy. Na koniec — a nie mówiłem długo, by głos nie zdradził, że jestem jeszcze małym chłopcem, któremu źle i trudno rozstawać się z matką — powiedziałem słowa tylekroć przez nią powtarzane:
— Mieszkasz w jej sercu. Zawsze o tobie myśli.
Nie widziałem twarzy Tanto, bo ogień znów nieco przygasł. Brat nic nie odpowiedział, tylko po chwili wyciągnął rękę nad ognisko i drobne czerwone płomyki zaczęły wić się między jego palcami, oplatając dłoń. Cofnął ją powoli, zebrał włosy z czoła, zaczął mówić:
— Uti, mamy w sobie jednakową krew. Jesteś moim bratem i stawiasz dopiero pierwszy krok na ścieżce mężczyzny. Ja też byłem Uti, kiedy mnie tu przywiózł Owases. Teraz mam już imię. Wiele Wielkich Słońc przeszło od chwili, gdy ostatni raz nazwano mnie Utim.
— Wiem. Nazywasz się Tanto, Żelazne Oko — przytaknąłem.
— Tak — Tanto poważnie skinął głową. — Nazywają mnie Tanto, bo przed moją strzałą jeszcze nikt nie zdołał uciec i moje strzały są strzałami śmierci. Puszcza jest dla mnie tym, czym dla ciebie jeszcze wczoraj było tipi naszej matki. Zanim tu przyszedłem, tak jak i ty nie wiedziałem o niczym.-Nie wiedziałem nawet, że są dobre i złe wiatry, że potrafią przyprowadzić i odpędzić zwierzynę, zatrzeć po niej ślady i w czas uprzedzić ją o myśliwym. A teraz wiatr jest moim przyjacielem i cieszę się, gdy wieje Key-wey-keen, północno-zachodni wiatr myśliwski. Umiem teraz rogiem z kory brzozowej wabić łosia wtedy, gdy łoś zaczyna słuchać głosu swojej krwi…
Słuchałem tego, co mówił starszy brat, tak aby spamiętać każde słowo i ażeby żadne z nich nie umknęło z pamięci. Uczyniłem pierwszy krok na ścieżce mężczyzny. Mój starszy brat rozmawiał ze mną jak równy z równym trzymając mi rękę na ramieniu. Ogień przygasał coraz bardziej, chwilami głos brata nieco przycichał, chwilami nie wiedziałem, czy wszystko to dzieje się naprawdę, czy nie jest może snem, który śni mi się jeszcze w namiocie mojej matki nad jeziorem.
Nagle drgnąłem, zasłona u wejścia tipi zafalowała gwałtownie, ujrzałem łeb Tauhy i wielki pies, pies przyjaciel, jednym skokiem rzucił się do moich kolan. Brat roześmiał się.
— Odszukał cię. Boi się o ciebie. Mówiłeś mu, że się boisz podróży do wioski Wilków?
Śmiałem się także. Brat nie kpił ze mnie. Jego śmiech był tak przyjazny i wesoły jak radość Tauhy. Byłem szczęśliwy — mimo wszystko szczęśliwy, że nie jestem tu sam, że mam brata przy sobie, że odnalazł mnie Tauha, dobry, stary, mądry pies.
I tak zaczęło się nowe życie.
Szybko, bardzo szybko biegną dni w obozie Młodych Wilków. Trudno pochwycić te chwile, spamiętać je dobrze, kiedy wpierw spada z gałęzi puchowa czapa śniegu, strącona pierwszym wiosennym wiatrem — kiedy — potem ta sama gałąź rozkwita pierwszym wiosennym pąkiem. Kiedy pąk pęka, by błysnąć kwiatem.
Czas mijał wśród ćwiczeń, wędrówek po puszczy, polowań. I jak z biegiem lat pokrywa się malowidłami skóra bizona, obrazująca historię plemienia, tak rosło nasze doświadczenie. Każda wyprawa, każdy myśliwski szlak uczył czegoś nowego, bólu albo radości, odkrywał głupotę lub dawał mądrość.
Było nas wielu takich jak ja, ledwo co oderwanych od namiotu matek. Ale każdy chciał być już mężczyzną dojrzałym i sławnym wojownikiem, każdy chciał przewodzić reszcie. Każdy więc pragnął okazać się mądrzejszym, silniejszym i bystrzejszym niż pozostali.
Najbardziej ze wszystkich polubiłem starszego nieco ode mnie chłopca z rodu Sowy. Nazywałem go Kuku-kuru-too, Skaczącą Sową, gdyż skakał najdalej i najwyżej z nas wszystkich. Staliśmy się prawdziwymi przyjaciółmi, ale przyjaźń nasza zaczęła się w dziwny sposób.
Gdy pojawiłem się w osadzie, Sowa był już przywódcą najmłodszych Wilków. Wyglądał zresztą na wodza. Był wysoki, miał długie mocne nogi, nie obcinane nigdy włosy okalały mu głowę gęstym wieńcem i czasami trudno było pochwycić błysk oczu pod czarnym pasmem włosów. Poza tym był silniejszy i wytrzymalszy od wielu innych.