Выбрать главу

Wreszcie zatrzymaliśmy się w miejscu, w którym Wap-nap-ao strącił Skały Wiszącej Pięści na dno kanionu.

Cały kanion, szeroki tutaj na pół rzutu strzały, zasypany byłrumowiskiem wielkich i małych nie osiadłych jeszcze skał, kilka wielkich złomów na samym szczycie leżało tak, iż widać było, że nawet silniejszy podmuch wiatru może jeszcze je strącić w dół.

Tak — tu już nie było przejścia. Z obu stron wznosiły się ściany kanionu na wysokość dwóch lotów strzały. Przed nami zaś, mniej więcej na wysokość jednego lotu strzały, złe duchy usypały rumowisko skalne, po którym nikt przejść nie potrafił. Usypały je nad ciałami sześciu naszych zwiadowców. Ale właściwie było tak, jakby usypały je nad całym plemieniem.

Patrzyliśmy w twarze starszych chcąc wyczytać na nich choćby cień nadziei. Daremnie. Nie przemówili nawet słowem. Tylko Owases przysunął się do ojca i wskazał ręką nawisłe na szczycie złomy skalne.

Ojciec odwrócił się do rumowiska plecami i powiedział tylko jedno słowo:

— Wracamy.

Odchodziliśmy z tego miejsca tak, jakbyśmy odchodzili od Groty Milczących Wojowników. Był jeszcze dzień, ale przed nami otwierała się wielka noc, po której już nie zaświeci, dla nas słońce. Nie patrzyliśmy na siebie. Szliśmy powoli i w milczeniu.

I wtedy przerwał ciszę daleki ludzki krzyk:

— Wysoki Orle! Wysooki Ooorle!

Kto to krzyczał? W pierwszej chwili mogło się wydawać, że woła głos ducha, że złe duchy skalne kpią sobie z wodza wolnych Szewanezów — tak szyderczy był to głos.

Ale to krzyczał człowiek. Pierwszy zauważył go Tanto i wskazał dłonią: na szczycie skalnej ściany kanionu, wychylając się zza wielkiego głazu, stał Wap-nap-ao. Jego głos odbijało echo, powtarzało złe słowa:

— Wysoki Orle, zamknąłem ci wyjście z doliny. Kiedy zechcę, potrafię je otworzyć. Słuchają mnie pioruny i tak jak zsypałem skały na jedno miejsce, tak potrafię je rozsypać. Rozsypię je jeszcze dzisiaj, jeśli zgodzicie się wysłuchać rozkazu Białego Ojca i przejść do rezerwatu. Odpędzę od was głód i wszyscy dostaną mięso. Jeśli się nie zgodzicie, skały pozostaną na swoim miejscu. Ja odejdę, a z wami pozostanie śmierć. Czy słyszysz mnie, Wysoki Orle?

Patrzyliśmy na ojca. Wtedy po raz pierwszy i ostatni ujrzałem jego twarz skrzywioną rozpaczą i gniewem. Patrzył na Wap-nap-ao znieruchomiały. A on znowu zaczął krzyczeć:

— Bądź posłuszny, wodzu Szewanezów, bądź posłuszny! Jaką mi dasz odpowiedź?

Ojciec wyrwał z rąk Tanto wielki łuk myśliwski i wrzucił strzałę na cięciwę ruchem szybkim jak myśl. Jego twarz poczerwieniała z wysiłku. Łuk zaskrzypiał w mroźnym powietrzu, cięciwa głucho jęknęła.

Ale strzała, choć doleciała niemal do krawędzi kanionu, nię mogła nic złego uczynić naszemu wrogowi. Zbyt wysoko się znajdował. Jej lot osłabł jak lot rannego ptaka. Nie dolatując do Wap-nap-ao opadła grotem w dół i zaryła się głęboko w śniegu u stóp skalnego rumowiska.

— To jest wasza odpowiedź? — krzyczał Wap-nap-ao. — Wysoki Orle! Ludzie, opamiętajcie się! Będę tu czekał, Wysoki Orle! Będę tu czekał!

Ale ojciec zawrócił. Jego śladem ruszyliśmy i my. Szliśmy przez mrok kanionu, a za nami gonił krzyk Wap-nap-ao coraz cichszy, coraz dalszy. W końcu umilkł zupełnie.

Wielki Duch zapomniał o nas. Mijały krótkie dni i długie noce, mijały tygodnie długie jak miesiące. Ucichły głosy kobiet i dziewcząt. Ucichły krzyki i śmiechy małych dzieci. Jedyną pieśnią, jaką słyszała w tych dniach Dolina Słonych Skał, była Pieśń Śmierci, którą żony przysypanych przez skały wojowników żegnały ich dusze.

W dwa tygodnie po wypadku w kanionie Pieśń Śmierci powróciła do nas raz jeszcze. Choć dzieci już umilkły, a starcy całymi dniami leżeli w namiotach, zagrzebani w skórach, z przymkniętymi oczami, choć żywności wydawano jeszcze mniej niż na początku pobytu w dolinie — nikt jeszcze nie umarł z głodu.

Mimo to Pieśń Śmierci powróciła znowu.

Od dnia zamknięcia kanionu dzień w dzień wyruszali wojownicy i młodzież na poszukiwanie przejść w górach. Przede wszystkim trzeba było zbadać letnie ścieżki. Wiedzieliśmy wprawdzie, że nikt dotychczas nie przeszedł przez nie zimą — teraz jednak chodziło o życie. Nie o przejście, lecz o życie.

Poza tym zaś ścieżkami we wszystkie strony doliny wiodły ślady karpli. Pięły się po zboczach, nikły w załomach skał. Najdzielniejszych wysłał ojciec w głąb Doliny Czarnych Skał, w stronę Groty Milczących Wojowników. Inni próbowali się przedrzeć przez szczyty górskie, zamykające dolinę od południa.

W końcu na dziesiąty dzień od chwili zamknięcia kanionu, późną już nocą, śpiący obóz obudziły radosne okrzyki. Zerwaliśmy się ze snu. Kto wołał? Żółty Mokasyn i Paipusziu, Mały Puchacz, który niedawno wraz z Tanto przeszedł próbę krwi, wbiegli do namiotu ojca.

Trafili na możliwość przejścia!

Choć noc była późna, ojciec od razu po ich pierwszych słowach posłał mnie po Owasesa i Nepemusa — tych dwóch z Rady Starszych, którzy najlepiej znali całą Dolinę Słonych Skał.

Obaj młodzi wojownicy pełni byli radości i dumy. Mówił tylko Żółty Mokasyn, jako starszy, ale Mały Puchacz, choć nie odzywał się, co chwila pomagał mówiącemu ruchami rąk i potakiwał głową. On był zresztą tym, który obudził krzykiem obóz — i teraz wokół namiotu ojca słychać było skrzypiące na śniegu kroki. Namiot okrążyli zaś nie tylko, jak to zwykle bywało, mali chłopcy, ale zjawiło się wielu wojowników — przybiegli przede wszystkim ci, których rodziny najbardziej osłabły, którzy mieli drobne dzieci w namiotach.

Przez cały czas, kiedy Żółty Mokasyn opowiadał, ojciec uważnie badał wzrokiem twarze Owasesa i Nepemusa. Żółty Mokasyn zaś co chwila zwracał oczy na Małego Puchacza, by u niego zyskać potwierdzenie słów.

Jakże byłem wtedy szczęśliwy! Oto otwierała się przed nami droga do wolności…

Żółty Mokasyn i Mały Puchacz wyszli ubiegłej nocy w stronę południową, kierując się ku Skale Orłów. Była tam mała przełęcz, którą nie chodzono nigdy, gdyż w tej stronie wił się wśród skał kanion. Nikt nie szukał więc dotychczas tam drogi ku południowi przez Ptasie Ścieżki. Dołem przecież wiódł nasze kroki, wzdłuż nurtu Rwącego Strumienia, szeroki i wygodny kanion.

Ale tym razem przełęcz pod Skałą Orłów przypomniała się Żółtemu Mokasynowi. Jeszcze jako Młody Wilk — szukał on przed laty w owej stronie orlich gniazd. Doszedł wtedy do samej przełęczy, za którą ostre zbocze osuwało się w stronę Kanionu Milczących Skał. A stamtąd? Stamtąd droga wiodła wprost w puszczę! Zaś stoki górskie za przełęczą były o wiele łagodniejsze niż w Dolinie Słonej Ziemi.

Żółty Mokasyn miał ze sobą swego przyjaciela, Małego Puchacza. Poszli ku przełęczy. Wyruszyli ubiegłej nocy nie biorąc większych zapasów. Chcieli tylko zbadać, czy możliwe jest podejście ku przełęczy, obejrzeć stoki pokryte śniegiem, odnaleźć choćby ślad możliwości.

Z początku droga okazała się bardzo trudna. Co jakiś czas musieli zawracać, szukać nowego podejścia. Do południa osiągnęli zaledwie wysokość jednej trzeciej drogi do przełęczy.

Ale potem odkryli ten sam kamienisty, lecz łagodny żleb, którym Żółty Mokasyn wyszedł kiedyś na samą przełęcz. Od tej chwili szli już szybko. Zatrzymał ich dopiero zmrok. Przełęcz była bardzo blisko. Nie dalej niż na dwa loty strzały.

— Można przejść tamtędy, wodzu — powtarzał Żółty Mokasyn — śnieg leży wysoko, ale przejść można.