Ale Nepemus od razu odebrał nam chęć do śmiechów i żartów. Najgłośniejszego z chłopców, brata Czarnego Jelenia, po prostu, bez jednego słowa przestrogi, ściągnął wściekle lassem! Umilkliśmy natychmiast.
Była to kara zbyt surowa za przewinienie. Patrzyliśmy na Nepemusa posłusznie, lecz z urazą. Zawsze przecież był równie sprawiedliwy jak Owases. Dlaczego więc tym razem małą przewinę karał tak ostro?
Gdy jednak pochwyciłem wzrok Nepemusa, jaki kierował w stronę wspinających się po zboczu małych figurek ludzkich, zrozumiałem przyczynę gniewu. Pojąłem też surową powagę, z jaką zarówno Nepemus jak, i Tanto śledzili tamtych. Dorośli wcale nie byli tak pewni i tak spokojni jak my. Oto ważyły się losy plemienia, a my śmialiśmy się i pletliśmy głupstwa, jak mali chłopcy przy połowie szczupaków na płytkiej wodzie.
Wysuszone w namiotach gałęzie płonęły prawie bez dymu. Siedzieliśmy w milczeniu. Tylko cichy trzask płonącego drewna mącił doskonałą ciszę ośnieżonych gór.
Siedzieliśmy wpatrzeni w dalekie, małe już jak mrówki postacie Owasesa i dwu młodych wojowników. Chwilami nikli z naszych oczu wśród załomów ośnieżonych skał, chwilami posuwali się tak wolno, że wydawało się, iż stoją w miejscu.
Wydawało się też, że sam czas stanął w miejscu. Mijał niezmiernie powoli. Jedynie trzask spalających się w żarze ogniska gałęzi odmierzał jego leniwy bezszelestny bieg. Tanto i Nepemus wymienili czasem kilka cichych zdań, starając się utrwalić w pamięci dążących ku przełęczy wojowników.
Minęło południe. Nasze mgliste cienie znów poczęły wydłużać się na poszarzałym śniegu. Coraz częściej musiałem przymykać oczy, zmęczone nieustannym śledzeniem pnących się w górę wśród śniegu drob mych postaci. Pod powiekami tańczyły czerwone i czarne koła, migały gęste płatki, jak zamieć czarnego śniegu. Mimo to wytężaliśmy wzrok coraz bardziej — Tamci zbliżali się już do przełęczy, już bardzo niewiele pozostało nam do skalnego progu.
Wreszcie powstaliśmy wszyscy. Trwała wielka cisza. Oczy zachodziły łzami. Co chwila ktoś przecierał je dłonią. Czułem ból w skroniach. Wzrok zasnuwała mgła, traciłem z oczu podchodzących już do przełęczy wojowników.
I wtedy — wtedy ktoś krzyknął. Ktoś z nas. Nie wiem, nikt nie wie, kto.
Czy Sowa, czy Tanto, czy Nepemus? Czy wreszcie któryś z chłopców? Krzyk zabrzmiał jak krzyk ranionego ptaka.
Oto nagle na samej przełęczy podniosła się biała chmura. Wpierw był to drobny obłoczek. Nie większy od dłoni. Ale nawet ten mały obłok białego pyłu od razu pokrył trzy drobne sylwetki. W powietrzu zadudnił głuchy pogłos, jak dalekie echo burzy.
Jak długo to trwało? Chwilę czy wieczność? Biały obłok lawiny osuwał się w dolinę, rozlewał się po zboczu, jak rzeka śmierci.
Pierwszy rzucił się ku górze Tanto. Nepemus zaś, nim poszedł w jego ślady, pochwycił mnie za ramię i krzyknął prosto w twarz:
— Niech przybiegną wojownicy z oszczepami. Rozkazuj?, niech przybiegną wszyscy wojownicy, którzy są w obozie… niech idą naszym śladem!
Poszukiwania trwały przez całą noc i cały następny dzień. Tuż przed świtem odnaleziono Paipusziu, który miał tylko złamaną rękę i zgniecioną niegroźnie klatkę piersiową. Nie udało się jednak odszukać w zwałach zmieszanego z kamieniami śniegu ani Owasesa, ani Żółtego Mokasyna. Złe duchy gór nie chciały oddać swych ofiar.
W południe następnego dnia — na szczęście o tej porze, kiedy poszukujący zeszli nieco w dół, by odpocząć — zepchnęły nową lawinę-
Wieczorem ojciec rozkazał przerwać poszukiwania. W powietrzu czuło się oddech cieplejszego wiatru — na śnieżnych zboczach mógł stać się groźny jak sama śmierć. Skała Orłów wisiała nad nami niczym pięść Ducha Ciemności.
Wracaliśmy do obozu w milczeniu. Wraz z naszym milczeniem wróciła doń Pieśń Śmierci.
Po powrocie Tanto wziął mnie do swego namiotu. Nad doliną niosła się Pieśń Śmierci. Byłem jednak tak znużony, że” natychmiast po wieczornym posiłku zapadłem w sen, martwy i głuchy sen, bez snów i widziadeł.
Nie dano mi jednak odpocząć zbyt długo. Obudził mnie Tanto szarpiąc za ramię. Noc musiała już być późna, bo nawet pieśń żałobna ucichła. W namiocie jednak płonęło niewielkie ognisko, brat zaś i Tinglit byli ubrani jak w biały dzień.
Z trudem oprzytomniałem. Czasem ze snu powraca się jak z wielkiej drogi, jak z innego życia. Tym razem zaś wydawało mi się właśnie, że byłem gdzieś niezmiernie daleko, w obcym, lecz spokojnym świecie. Rozbudził mnie dopiero cudowny zapach pieczonego mięsa, tłustej szynki niedźwiedziej. Zerwałem się na nogi, ale równocześnie spojrzałem niepewnie na Tanto. Przed snem już raz jedliśmy. Co miała oznaczać ta nocna uczta? Przecież ojciec surowo wszystkim nakazał oszczędzać jedzenia aż do granicy wytrzymałości.
Tanto obudziwszy mnie usiadł przy ognisku obok Tinglit, która przyrządzała mięso z takim spokojem, jakby namiot był pełen zapasów na najdłuższą nawet zimę. Oboje patrzyli na mnie wzrokiem, którego nie rozumiałem. Ogarnął mnie na chwilę strach, jak powiew zimnego wiatru.
— Sat-okh — powiedział Tanto — siądź koło mnie.
— Słucham cię, Tanto.
Usiadłem naprzeciw Tinglit grzejąc przy ogniu — zziębłe dłonie. Jak pięknie pachniała pieczeń. Ale… ale postanowiłem: nie będę jadł. Strach ustąpił złości.
— Ja — burknąłem — ja jeść nie będę. Tanto niecierpliwie machnął ręką.
— Nie zbudziłem cię do jedzenia.
— To i dobrze.
Brat uśmiechnął się. Chwilę milczał. Spojrzał na Tinglit i ona odpowiedziała mu uśmiechem, w którym jednak było coś obcego, coś jak hamowany strach czy ukryty ból. Tanto wyciągnął do mnie dłoń:
— Czy pójdziesz ze mną?
— Dokąd?
— Przez Skałę Orłów.
Poruszyłem wargami, ale nie zdołałem odpowiedzieć. Skinąłem tylko głową.
Tanto mówił dalej:
— Słuchaj mnie uważnie. W Dolinie Słonych Skał zamknęli nas biali. Teraz dolina nosić już będzie inne imię, jeśli nie odmieni naszego życia. Będą ją nazywali Doliną Śmierci Szewanezów. Cała dolina stanie się Grotą Milczących Wojowników. Kto o nas ludziom opowie? Szakale i sępy?
— Milcz, Tanto — szepnąłem błagalnie.
— To uczynili biali — powtórzył — jakby nie słysząc mojej prośby. — A ty i ja jesteśmy synami białej kobiety.
— Tanto! — krzyknąłem. Tanto podniósł głos:
— Jesteśmy nimi. I nasza matka była dziś tutaj. Była tu. kiedy spałeś, i przyniosła niedźwiedzie mięso. Powiedziała tak: „Moi synowie mają w sobie krew białych ludzi i krew czerwonych mężów. Moi synowie — mówiła — noszą na swych ramionach wraz ze mną całą wielką winę białych ludzi przeciw plemieniu Szewanezów, wszystkie ich zbrodnie i zdrady. Dlatego moi synowie — powiedziała nasza matka — muszą pójść i ratować wolne plemię przed śmiercią i głodem, a przed drogą niech posilą się niedźwiedzim mięsem, jak wyruszający do walki wojownicy”.
— Była tu matka? — spytałem.
— Tak — powiedziała cicho Tinglit.