Выбрать главу

— Słuchaj mnie, Sat-okh — powtórzył ostro Tanto. — Złe duchy zepchnęły spod Skały Orłów dwie wielkie lawiny śniegu. Zabiły Owasesa i dzielnego Żółtego Mokasyna. Ale teraz już nie mają więcej śniegu ani siły, żeby znowu zabijać ludzi. Rada Starszych postanowiła, że pod Skałą Orłów nie należy szukać drogi do puszczy. Tę drogę jednak wskazuje nam Owases. Jego duch będzie nas bronić i poprowadzi bezpieczną ścieżką.

— A ojciec?

— Nikt nie może o niczym wiedzieć. Pójdziemy wbrew rozkazowi wodza i Rady Starszych. Pójdziemy tylko my, bo tylko my dwaj mamy w sobie krew białych ludzi i tylko my dwaj nosimy na sobie ich winę.

W oczach zamajaczył mi widok białego obłoczku na skalnej przełęczy i ginące w nim drobne postacie ludzkie. Wyciągnąłem ręce nad ognisko. Zanurzyłem dłonie w płomieniu.

— Zrzucimy tę winę, Tanto — powiedziałem. — Zrzucimy ją. jeśli nawet zginiemy.

— Nie zginiecie — powiedziała Tinglit.

Od tej chwili niewiele już słów padło między nami. Jedliśmy w milczeniu. Tinglit nie chciała wziąć do ust nawet kęsa. Kiedy posilaliśmy się. ona raz jeszcze obejrzała nasze rakiety śnieżne, natarła rzemienie resztką tłuszczu, zeszyła rozerwany rękaw mojej kurty. My jedliśmy zresztą bardzo niewiele — tyle by obudzić siły i odegnać zmęczenie. Reszta mięsa miała nam służyć na drogę.

Wreszcie przyszedł czas. Ubraliśmy się możliwie najlżej. Każdy z nas wziął ze sobą po dwa naramienniki z żółtego żelaza. Jedną parę podarowała nasza matka — druga była własnością Tinglit. Ustaliliśmy bowiem, że jeśli nawet jeden z nas zginie, drugi ma iść dalej, do Tłustego Handlarza, i szukać u niego pomocy. Ja wprawdzie nigdy go jeszcze nie odwiedziłem, ale znałem drogę do Jeziora Niedźwiedziego, gdzie mieszkał Handlarz. Uchodził on zresztą za dobrego człowieka. Miał w sobie naszą krew. Jego matka była Indianką z plemienia Cree. Przyjaźnił się zaś szczególnie z Siwaszami, których dwa szczepy były teraz wraz z nami w Dolinie Słonych Skał. A wreszcie, żył z handlu skórami, które przynosili mu Siwasze i Szewanezi.

Tanto, podobnie jak ojciec i Owases, był prawie pewien, że Handlarz zechce nam pomóc.

Czy zdołamy jednak dojść do niego?

Kiedy wyruszyliśmy z namiotu, noc była jeszcze czarna jak spalony las. Ledwo co minęła północ. Na szczęście znowu chwycił mróz i odpędził ów cieplejszy oddech wieczornego wiatru.

Obóz spał twardym snem. Okrążyliśmy go łukiem, by nie zwęszyły nas psy. Gdy weszliśmy na ścieżkę wiodącą w stronę Skały Orłów, obejrzałem się. W głębi ciemności migotało światełko jak czerwona gwiazdeczka — to w progu namiotu stała Tinglit. Choć nie mogła nas widzieć, pozdrowiłem ją ruchem ręki, szepnąłem bezgłośne słowo pożegnania.

Tanto jednak nie odwrócił głowy. Szedł przodem, krokiem powolnym, lecz długim, krokiem dalekiej drogi. Nie śpieszył się. Ślad mieliśmy wytyczony przez ślady Owasesa, Żółtego Mokasyna i Paipusziu — mieliśmy też wiele godzin przed sobą.

Do stóp ogromnego zbocza, na którego szczycie widniał biały cień Skały Orłów, doszliśmy o tej porze, kiedy wschodnia strona nieba zaledwie nieco poszarzała. Tu Tanto przystanął, zwrócił się twarzą w stronę Skały Orłów i uniósł ręce w górę.

— Ojcze Owases — zawołał — ojcze Owases!

Przejął mnie chłód. Biegnące wzdłuż ścian doliny echb odpowiedziało na jego wołanie — i zdawać się mogło, że to nie echo, tylko daleki głos wojownika, głos stłumiony ciemnością godziny przedświtu, odpowiada na wołanie Tanto.

— Ojcze Owases — powtórzył Tanto — wysłuchaj swoich synów. Wzywają cię Tanto i Sat-okh, z plemienia Szewanezów, z rodu Sowy. Sam nadałeś nam nasze imiona. Sam odebrałeś nas z rąk matek i prowadziłeś przez puszcze i góry. Strzegłeś nasze kroki i uczyłeś swojej mądrości. Teraz przychodzimy do ciebie, ojcze Owases. Pomóż nam przejść przez Skałę Orłów, prowadź nasze stopy, odpędź złe duchy. Idziemy twoim śladem, by ratować plemię Szewanezów i dwa rody Siwaszów. Pomóż, ojcze Owases!

— …Owases — odpowiadał daleki głos.

Tanto zaś opuścił ramiona i uczynił pierwszy krok wstępując na zbocze Skały Orłów. Ruszyłem za nim.

Świt dopędził nas już na sporej wysokości nad doliną. Droga na razie nie była trudna. Ubiły ją karpie Szewanezów, którzy poprzedniego dnia wspięli się na górę, by ratować przysypanych lawiną braci.

Tanto nadal szedł przodem, ale od kiedy wstąpiliśmy na zbocze, często odwracał głowę, by sprawdzić, bzy nadążam za jego krokiem. Zwolnił go zresztą, choć zbocze było tu jeszcze łagodne, a ślad, po którym dążyliśmy, wił się wśród skalnych głazów najwygodniejszą i najbezpieczniejszą drogą, unikając ostrych spadków i przysypanych śniegiem kotlin.

Szliśmy w milczeniu. Sypki śnieg chrzęścił pod stopami. Dzień był jaśniejszy niż inne. Chmury utraciły swą ponurą szarość, nabrały srebrnego połysku, jak rybia łuska w słońcu. Mocny mróz nie słabł. Chyba się nawet wzmagał.

Szedłem nie podnosząc głowy, nie rozglądając się, wpatrzony w ślady pod stopami. Które z nich były śladami karpli Owasesa? Widziałem jego twarz, błysk ciemnych, głębokich oczu. Może nawet słyszałem głos nauczyciela! Głos bez słów, zaledwie jego echo. Tak, jak słyszy się kogoś za ścianą namiotu. Prowadził Tanto i mnie przez ścieżki lasów, przez rzeki i jeziora, przez wszystkie drogi naszego życia od tego dnia, kiedy opuściliśmy namiot naszej matki. Nie minął jeszcze drugi dzień od chwili, kiedy zniknął z naszych oczu w białej chmurze śniegu…

A przecież znowu nas prowadził. Kroczyliśmy jego śladem, ustawialiśmy nasze karpie w te miejsca, które wytknęła jego stopa. Nadal był naszym opiekunem i nauczycielem. Prowadził nas dziś śmiertelnie groźną drogą — tak bliską Drogi Słońca — aby odwrócić zły los od ostatniego wolnego plemienia. I ilekroć migał mi przed oczami obraz podnoszącego się spod Skały Orłów białego obłoku lawiny, ilekroć ogarniał moje myśli strach, ściskał serce i gardło — tylekroć przywoływałem na pomoc pamięć nauczyciela, jego surowy głos i spojrzenie najmędrszego z przyjaciół.

Uszliśmy już spory kawał drogi, gdy Tanto po raz pierwszy przystanął dla odpoczynku. Wtedy też po raz pierwszy rozejrzałem się wokół siebie — po v wielkiej Dolinie Słonych Skał, po raz pierwszy spojrzałem też w górę. Uszliśmy już prawie połowę drogi do przełęczy, choć do południa było jeszcze daleko. Plątanina mniejszych skał i głazów przysłaniała nam zarówno widok na dolinę, jak i na samą przełęcz. Mimo to na tle srebrnej ławicy chmur wyraźnie odcinała się ogromna białoszara Sylwetka Skały Orłów. Nachylała się ku nam, jakby czymś grożąc albo coś obiecując. Patrzyłem na nią z nienawiścią. Była wrogiem, zabójcą Owasesa i Żółtego Mokasyna. Dotychczas bałem się na nią spojrzeć — bałem się, że pokona mnie mój własny strach, że ulęknę się groźby zamieszkujących ją złych duchów górskich. Ale teraz już nie było w moim sercu miejsca na trwogę. Wiedziałem, że teraz po prostu za śmierć Owasesa i Mokasyna tylko jej nienawidzę. I że będę z nią walczył jak równy z równym.

Nie odzywaliśmy się do siebie. Tanto wydzielił sobie i mnie po drobnej porcji żywności. Wygodnie wyciągnięci na płaskim głazie, żuliśmy soczyste, nie zmarznięte jeszcze mięso niedźwiedzia. W pewnej chwili Tanto wskazał na coś ręką — poderwałem się: oto nad nami spłynął od Skały Orłów wielki ptak, spłynął w stronę doliny, ale po krótkiej chwili, popchnięty uderzeniem wysokiego wiatru, zawrócił znów w stronę gór i uderzając powoli skrzydłami znikł za śnieżnym szczytem, właśnie tam, gdzie winna była być przełęcz.” Spojrzeliśmy na siebie. Czy to był znak? Dobra czy zła wróżba? Tylko Gorzka Jagoda umiałby na to pytanie odpowiedzieć, wyjaśnić nam, czy ptak był szpiegiem wysłanym przez złe duchy górskie, czy też posłańcem Owasesa, posłańcem wskazującym drogę. W oczach Tanto, tak jak i w moich myślach, walczyła nadzieja z niepokojem, odwaga z trwogą. Ale obaj rozumieliśmy jedno: cokolwiek stać się miało, niech stanie się prędzej. Nic zwlekajmy. Idźmy naprzód.