Przywiązaliśmy znów karpie i ruszyliśmy w drogę. Nic czułem jeszcze nawet śladów zmęczenia. Kilka kęsów mięsa dodało mi świeżych sił. Toteż przyśpieszyłem nieco kroku. Idąc tuż za Tanto zmuszałem go do zwiększenia szybkości.
Dopiero gdy gniewnie się obejrzał, znów zastosowałem się do rytmu jego powolnych, lecz nieustępliwie równomiernych i rozważnych stąpnięć. Droga zresztą robiła się coraz trudniejsza.
Co chwila stawały nam na przeszkodzie ostre stromizny. Mim; tartego śladu noga coraz częściej osuwała się na ostrym spadku, coraz częściej tuż spod śniegu poczęły ukazywać się ostre krawędzie kamienistego rumowiska, jakim pokryta była górna część zbocza. Trzeba było bardzo uważać, by nie złamać ramy karpli, nie przeciąć ich sieci.
Gdy w pewnej chwili obejrzałem się za siebie, omal nic krzyknąłem. Oto dziwnym zbiegiem okoliczności, z miejsca, w którym stałem, otworzył się widok na całą prawie zachodnią część doliny i oto wśród dwu jej stykających się w głębi ścian ujrzałem drobne plamki naszych namiotów, cień dymu. jakiś ślad ruchu i życia.
Było to tak. jakbym usłyszał pozdrowienie najbliższych — przystanąłem. — Sat-okh!
Gniewny, choć cichy glos Tanto oderwał mnie od widoku naszego obozu. Brat zatrzymał się zresztą nic tylko po to. aby mnie zawołać. Uznał widocznie, że nie można już iść dalej na karpiach. Ukryte pod śniegiem kamienie zbyt były niebezpieczne. Uszkodzenie rakiet uczyniłoby nas w drodze przez puszczę całkowicie bezradnymi.
Umocowawszy więc je na plecach ruszyliśmy dalej. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego patrząc przed dwoma dniami na idących ku przełęczy wojowników odnosiłem czasem wrażenie, że nic ruszają się z miejsca.
Weszliśmy już na najcięższy odcinek drogi. Zbocze stawało się coraz niebezpieczniejsze. W miarę posuwania się naprzód po obu stronach naszej drogi rosły ostre, coraz bardziej przepaściste skalne pochyłości.
Tanto nie przyśpieszył ani nie zwolnił kroku. Ale teraz już zaczęło dosięgać nas zmęczenie. Gdy tłumiłem swój zdyszany oddech, słyszałem sapanie brata. Marznąca w mroźnym powietrzu para z ust osiadała na rzęsach i brwiach, a równocześnie z czoła i skroni począł spływać pot.
Co gorsza, wyszliśmy już tak wysoko, że począł dosięgać nas górski wiatr. Początkowo był bystry, lecz lekki. Obecnie jednak coraz częściej ponawiał i przyśpieszał swój lot. Chwilami uderzał w plecy lub zabiegał z boku, czasem znów sypał garście śniegu wprost w oczy.
Tanto znów przystanął. W pierwszej chwili nie pojąłem, dlaczego. Ale rozejrzawszy się, zrozumiałem. Zrozumiałem, dlaczego od dłuższego już czasu stopy moje głęboko zapadają się w śnieg.
Szedłem teraz już tylko śladem… Tanto. Po prawej zaś ręce, na stromym spadzie górskiego zbocza, pozostawialiśmy ostatnie ślady tych, którzy przez śmiertelnie długi zmierzch, noc i cały następny dzień próbowali odszukać porwanych śniegiem wojowników. Omijaliśmy łukiem drogę la-wmy, nad naszymi głowami rósł cień Skały Orłów. Gdzieś tu pozostał Owases. gdzieś tu spoczywał Żółty Mokasyn, wesoły i dzielny myśliwiec, rączy w biegu jak młody jeleń.
Nie chciałem patrzeć w górę. Chwilami wydawało się, że jesteśmy już bardzo blisko, że lada chwila otworzy się przed naszymi oczami widok na wolny kraj. Ale ja znałem już przecież kłamstwo gór — owo złudzenie stale przybliżającego się szczytu i stałej jego ucieczki.
Szliśmy już teraz bardzo powoli. Tanto z największą ostrożnością szukał drogi przed sobą. Nim stawiał krok, badał śnieg drzewcem oszczepu. Mimo to raz i drugi osuwał się w przysypaną śniegiem szczelinę skalną. Wiatr wzmagał się coraz bardziej, uderzał w przytwierdzone na plecach rakiety, starał się oderwać nas od zbocza. Co kilkanaście kroków przystawaliśmy, by odpocząć. Nad naszymi głowami zwieszały się kamienne ściany Skały Orłów, utkane srebrnym śniegiem. Gdzie jest przełęcz? Po prawej naszej stronie, na krawędzi żlebu, którym zeszła wczoraj lawina, a którego lewą krawędzią wspinaliśmy się pod górę, leżał wielki nawis śnieżny. Nie zdołała go ściągnąć nawet tamta lawina. Czy czeka na nas?
Żleb zwężał się coraz bardziej. Był już tak stromy, że właściwie pełzaliśmy po osypanej śniegiem i oblodzonej stromiźnie skalnej. Brakło mi tchu. Ale ani Tanto, ani ja nie ustawaliśmy. Nie wiedzieliśmy właściwie, czy do przełęczy pozostał jeszcze jeden, dwa, czy tylko pół lotu strzały. Wydawało mi się wprawdzie, że nie więcej niż pół. Ale mogło to być jednak zwykłe złudzenie, chytry podstęp górskich duchów. Jedno tylko wiedzieliśmy na pewno — Ze jesteśmy już w najgroźniejszym, w śmiertelnie groźnym miejscu naszej drogi. I dlatego nie wolno nam ustawać. Każdy krok jest cenny jak życie, każda chwila jak ono ważna.
Przed nami wyrósł w końcu ogromny głaz, przesłaniający nawet szczyt Skały Orłów. Trzeba go było albo obejść i wejść pod nawis — albo wspiąć się nań tą stroną, którą przywierał do prostopadłej ściany skalnej.
Tanto wahał się tylko przez chwilę. Wsadziwszy za pas rękawice wyjął nóż i począł wykrawać w oblodzonej powierzchni głazu uchwyty dla rąk. i stopnie, na których można by wesprzeć stopę.
Kamienny blok wznosił się przed nami niemal pionowo. Patrzyłem nań mrużąc oczy. Upadek w tym miejscu na pozór nie byłby groźny, gdyby nie to, że po odpadnięciu oblodzonej powierzchni głazu nikt nie potrafiłby się już zatrzymać. Musiałby po prostu obsunąć się głęboko w dół, obudzić lawinę i własną śmierć…
Stanąłem tuż obok Tanto. U stóp głazu między nim a skalną ścianą była dość szeroka szczelina, w której wygodnie mogłem się zmieścić.
Tanto wyrąbał już trzy stopnie i wspiął się ku górze na wysokość człowieka. Wybijał właśnie czwarty, uczepiony skały jak dzięcioł drzewa, gdy nagle wzniosłem wzrok wyżej, ponad jego głowę.
Krzyknąłem:
— Schodź, Tanto! Schodź na dół.
Na szczęście zaufał mi. Bez chwili namysłu osunął się ku mnie i podparty moją dłonią, nie tracąc dzięki temu równowagi, od razu wcisnął się w szczelinę pomiędzy ścianą Skały Orłów a krawędzią głazu. Skuliliśmy się w niej. Nad naszymi zaś głowami zaczął coraz głośniej huczeć głos obudzonej lawiny.
W tej bowiem chwili, w której uniosłem wzrok ku górze, ujrzałem, jak powoli, lecz nieubłaganie załamuje się śnieżny nawis, jak osuwa się ponad głazem, jak uderzenie wiatru porywa obłok białego pyłu, jak strumienie śniegu zaczynają spływać nad nasze głowy… Ogarnęła nas ciemność. Jak długo to trwało? Nie potrafię wam powiedzieć. Nie myślałem o niczym, niczego nie widziałem. Nie od razu też zrozumiałem, że chroni nas właśnie ów głaz, który wydawał się być przeszkodą nie do przebycia. Znaleźliśmy się nagle w sercu huczącej, czarnej jak noc burzy, słyszeliśmy, jak nad naszymi głowami przetacza się łoskot, niczym grzmot wielkiego wodospadu. A przecież nie porwał nas zwał śnieżnej lawiny, nie zdusił oddechem. Grzmot przetoczył się ku dołowi, opadł w dolinę.
— Tanto — szepnąłem.
Jego głos brzmiał donośnie. Była w nim niezmierna powaga.
— Dzięki ci, ojcze Owases — powiedział.
Pogłos lawiny zamierał w dolinie. Wysunęliśmy się ze szczeliny skalnej. Nawis znad żlebu znikł. Sam żleb, wymieciony ze śnieżnego puchu, ukazywał swe kamieniste dno.