Teraz mogliśmy ominąć głaz. Tanto ruszył przodem.
Ja jeszcze na chwilę musiałem się zatrzymać, by poprawić obluzowane karpie. Tanto znikł za głazem i wtedy usłyszałem jego wołanie: — Sat-okh! Sat-okh!
Zamarłem w bezruchu. Ale nie z przerażenia czy słabości. Po prostu po głosie brata, po dźwięczącej w nim niezmiernej radości zrozumiałem, że Tanto stoi już na przełęczy, że przed jego oczami otwiera się obraz wolnego świata, szeroki jak puszcza, srebrny od pokrytych lodem jezior i rzek, rozjaśniony białym blaskiem śniegu niby uśmiechem młodej dziewczyny.
— Nigdy nie słyszałem piękniejszej pieśni niż głos Tanto owego dnia, na przełęczy pod Skałą Orłów.
Po chwili stałem już obok niego.
Wokół nas szalał wiatr. Przed nami zaś łagodne, śnieżne zbocze opadało ku Kanionowi Milczących Skał. Za następnym zaś niewysokim, kopiastym łańcuchem zalesionych wzgórz widzieliśmy puszczę, naszą puszczę, ojczyznę wolnych ludzi. Naszą ojczyznę.
Dzięki ci, ojcze Owases!
Czy opowiadać wam o dwu następnych dniach drogi do Niedźwiedziego Jeziora?
Kiedy dziś usiłuję ją sobie przypomnieć, niewiele właściwie poza uczuciem ogromnej radości potrafię wywołać z pamięci. Mieliśmy wprawdzie za sobą dopiero część wielkiego zadania. Musieliśmy dbać o to, by nie wpaść w ręce białych, by zgubić swe ślady, a przynajmniej ukryć ich właściwy kierunek.
A poza tym: jak przyjmie nas Handlarz? Czy pomoże? Czy nie ulęknie się ludzi Wap-nap-ao i zemsty białych władców? My zaś — czy zdołamy powrócić do Doliny Słonych Skał z ratunkiem? Czy w powrotnej drodze złe duchy przełęczy nie zemszczą się tym okrutniej za pierwsze nad nimi zwycięstwo?
Wszystko to prawda. Podobne myśli przebiegały nam przez głowę. I dziś już dobrze pojmuję, że przejście przełęczy było zaledwie początkiem, pierwszym zwycięstwem w długiej i niebezpiecznej walce. Ale wtedy? Wtedy wydawało się nam, że zrobiliśmy, co było można. Uwierzyliśmy w opiekę Owasesa — w to, że jego opiekuńczy duch towarzyszyć nam będzie we wszystkich najcięższych poczynaniach. Byliśmy pewni, że jeśli udało się nam przekroczyć ów kamienny próg pod Skałą Orłów, to wszystko inne będzie już łatwe, jak łowy na młodego niedźwiadka. I właśnie dlatego, poza owym szczęśliwym poczuciem towarzyszącego nam zwycięstwa, niewiele z drogi do Niedźwiedziego Jeziora zdołałem spamiętać.
Trwała ona dwa dni. Spaliśmy i odpoczywaliśmy tylko raz, i to bardzo niedługo. Ostatni dzień i noc szliśmy wśród śnieżycy. Tego dnia Tanto zabił nożem wściekłego wilka-samotnika. Mnie udało się pod wieczór ustrzelić dwa tłuste króliki.
Pierwszej nocy drzewo, na którym spaliśmy, okrążyły wilki, ale na szczęście posłyszały w północnej stronie inny łowiecki zew i pognały za nim. Drugiej nocy podczas śnieżnej zawiei zgubiliśmy drogę i do świtu błądziliśmy wśród puszczy, daremnie szukając koryta małej rzeczki spływającej do Niedźwiedziego Jeziora. Odnaleźliśmy je dopiero o świcie.
I wreszcie pod wieczór trzeciego dnia stanęliśmy na północnym skraju jeziora. W szybkim, zimowym mroku rozbłysło na przeciwległym jego brzegu drobne czerwonawe światełko.
Tanto kazał mi czekać na siebie. Musiał sprawdzić, czy Handlarz jest sam — czy nie ma u niego ludzi Wap-nap-ao.
Gdy wrócił, była już noc. Ja zaś, czekając nań, po prostu usnąłem. I chyba spałem idąc do domu Handlarza, spałem witając go, spałem jedząc pierwszy od czterech dni gorący posiłek. Nic bowiem z tego Wszystkiego nie pamiętam. Nic poza drobno prószącym śniegiem i nocną ciemnością, z której mruga do mnie drobne czerwonawe światło — jak blask gwiazdy, którą Key-wey-keen strącił na ziemię.
Po dziś dzień nie rozumiem, dlaczego handlowego agenta znad Niedźwiedziego Jeziora nazywano Tłustym Handlarzem. Metys Roger — syn kanadyjskiego Francuza i Indianki z plemienia Cree — chyba nigdy w życiu nie mógł być mężczyzną tak otyłym, jak choćby ci dwaj biali, którzy odwiedzili kiedyś nasz obóz z Wap-nap-ao. Teraz zaś był już starym człowiekiem. I gdyby nie Tanto, który poznał go wcześniej, nie uwierzyłbym, że ów chudy, pochylony w ramionach, milczący człowiek o czarnych indiańskich oczach i włosach płowych jak zmieszany z popiołem rzeczny piasek jest właśnie Tłustym Handlarzem. Gdyby nie barwa włosów i okalający brodę wielodniowy zarost, można by go wziąć za człowieka naszej krwi. A nawet — kogóż to on mi w pierwszej chwili tak bardzo, tak natrętnie przypominał? Czy wiecie kogo? Owasesa! Tak, miał podobnie jak nasz nauczyciel wąskie, nieruchome usta i głęboko zapadnięte, surowe oczy.
Nie podzieliłem się tą myślą z bratem. Uznałem ją za obrazę pamięci najdzielniejszego i najmądrzejszego z Szewanezów. Ale nie mogłem jej jednak odpędzić. I chyba dzięki temu — choć nienawidziłem wszystkich białych jak pomiotu jadowitej żmii — łatwiej mi było wierzyć, że Handlarz nie gotuje nam zdrady i nie odda w ręce WapLnap-ao, łatwiej mi było mu zaufać, choć nadeszły i takie chwile, w których po raz pierwszy od wyjścia z Doliny Słonych Skał utraciłem wszelką nadzieję.
Tanto początkowo też nie ufał Handlarzowi. Pierwszego wieczoru, którego ja w ogóle nie zdołałem zapamiętać, jego też pokonało zmęczenie. Powiedział Handlarzowi tylko tyle, że uciekliśmy z doliny, którą zamknął Wap-nap-ao ze swymi ludźmi. Nie przyznał się ani do tego, że mamy ze sobą naramienniki z żółtego żelaza, ani też nie wspomniał o celu naszej ucieczki. Postanowił to uczynić dopiero następnego dnia rano. Jak mi później wyznał, bał się, że Handlarz, korzystając z naszego zmęczenia i senności, zechce nas obrabować. Do snu zaś ułożył się przy samych drzwiach — tak by nikt nie mógł wyjść ani wejść do domu bez jego wiedzy.
— Obudził nas Handlarz, A raczej obudził nas zapach odgrzewanego na ogniu mięsa i wędzonej ryby. Na dworze wstawał po nocnym śniegu jasny od słońca dzień. Handlarz krzątał się po izbie, ustawiał na stole talerze z jasnego metalu, kładł na nie mięso. Gdy spotkał mój wzrok, uniósł z powagą dłoń:
— Witaj, synu wodza powiedział niskim, zachrypniętym głosem.
— Witaj — odpowiedziałem nieprzyjaźnie. — Nazywają mnie Sat-okh! Handlarz skinął głową.
; — Piękne imię zdobyłeś — rzekł i wtedy po raz pierwszy przy owym pochyleniu głowy zauważyłem jego podobieństwo do Owasesa.
Jedliśmy w milczeniu. Handlarz przygotował jakiś ciemny i słodki jak stary miód płyn. Nazywał go „kawą”. Gdy nie chciałem go pić (myśląc, że to woda ognista), Handlarz uspokoił me obawy. Radził pić mówiąc, że odpędza on zmęczenie i wzmacnia krew w żyłach. Usłuchałem. Były to jedyne słowa wymienione podczas posiłku.
Po raz pierwszy w życiu widziałem, jak żyją, jak jedzą i mieszkają biali ludzie. Dom był podobny do jaskini zbudowanej przemyślną sztuką z grubych pni dębowych. Ognisko nie płonęło na środku jaskini, tylko w kamiennym schronieniu. Do jedzenia nie siadało się na ziemi, lecz na pniach drzewnych. Wszystko było dziwne, obce i — mądre. Tak — mądre. Nienawidziłem białych. Ale rozumiałem, że tak budowany dom jest wielekroć cieplejszy niż nasze namioty, że ognisko schronione w kamiennej obudowie silniej grzeje, że ciemny płyn naprawdę odpędza zmęczenie…