Wap-nap-ao nie śmiał się, tylko szybko przechylił swój kubek ku wargom. W jego jasnych jak lód oczach mignął szybki cień.
— To prawda? — spytał Handlarz po słowach brodacza. Wap-nap-ao skinął głową.
— Prawda. Wygląda na to, że postanowili zemrzeć z głodu, a nie ruszą się z doliny.
— Więc co zrobisz?
— Coś tam zrobię.
— Co?
Wap-nap-ao wyjął fajkę. Nabił ją jasnym tytoniem, zapalił. Jego twarz ożywiła się.
— Jeszcze ciągle są zbyt silni, by próbować ich wziąć przemocą. Ale za miesiąc osłabną dostatecznie, by można najzaciętszych nawet wybrać gołymi rękami. Jadę do naczelnika po posiłki. Jeśli dostanę ze trzydziestu ludzi, za miesiąc otworzę dynamitem kanion i wezmę całe plemię bez jednego strzału. Jeszcze będą mi dziękować, że uratowałem ich od głodowej śmierci.
— A nie uciekną ci teraz? Wap-nap-ao roześmiał się.
— Kto? I którędy? Góry trzęsą się od lawin. Przez zasypany kanion nikt nie przejdzie. Zostawiłem tam zresztą czterech ludzi. Sami wojownicy zdołaliby jeszcze może się wydrzeć z doliny. Ale przecież nie zostawią rodzin.
— Taak — powtórzył powoli Handlarz — rodzin nie zostawią. Wap-nap-ao mruknął coś ze złością w swojej mowie.
Jego ludzie skończyli już posiłek i poczęli układać się na spoczynek. On jednak nie kładł się jeszcze. Siedział nadal przy stole. Jego oczy lśniły zza kłębów błękitnego fajkowego dymu ostrym światłem.
Handlarz też zapalił fajkę. W końcu powiedział:
— Nie jest przyjemnie umierać z głodu.
Wap-nap-ao w pierwszej chwili poruszył się gwałtownie, jakby chcąc unieść pięści do uderzenia, ale opanował gniew i oparł się z powrotem plecami o ścianę jak wielce znużony człowiek.
Jego głos był teraz bardzo zmęczony:
— Słuchaj, Francois — powiedział. — Słuchaj, ty głupi Tłusty Handlarzu. Ja wcale nie chcę, żeby oni zdechli z. głodu. Ja się modlę co dzień, żeby oni dobrowolnie wyszli z tej przeklętej doliny, żeby rzucili swoją przeklętą wolność i żeby poszli wreszcie do swojego przeklętego rezerwatu. Ja nie chcę ich śmierci. Ja nawet nie chcę, żeby szli w niewolę. Ja tylko muszę wykonać rozkaz…
— Dlaczego?
— Ty nie wiesz, dlaczego?
— Nie.
Wap-nap-ao uniósł do ust kubek, choć już nic w nim nie było.
— Myślałem, że cała puszcza o tym wie — powiedział. Handlarz skrzywił się.
— Puszcza może wie. Ja nie wiem.
Dłoń Tanto zaciskała się na moim ramieniu. Każde ićh słowo trafiało w nas jak strzały goniące rannego łosia. Wap-nap-ao wzruszył ramionami.
— Obiecano mi, że jeśli sprowadzę Szewanezów do rezerwatu, otrzymam zwolnienie ze służby, nagrodę i pełną wysługę lat. Ty rozumiesz? Wysługę nie dla „sergeanta”, którym jestem już od dwunastu lat, od kiedy czerwoni pierwszy raz rozorali mi oszczepem plecy, ale wysługę „lieutnanta”. Rozumiesz?
— . Nie.
— Handlarzu — głos Wap-nap-ao był groźny — przestań mnie drażnić. Ja mam czworo dzieci. Ich matka nie ma czystej krwi białych. I moje dzieci jej także nic mają. Jeśli nie zostawię im dostatecznej ilości pieniędzy, moje dzieci będą głodować, jak…
— Jak te w Dolinie Słonych Skał? Wap-nap-ao uderzył pięścią w stół.
— Czemu czerwoni nie słuchają prawa?
— To nie ich prawo. — Ale moje i twoje.
Handlarz umilkł. Wap-nap-ao dyszał głośno, jak po długim biegu. Czy to był gniew? Czy tylko gniew?
Wstał powoli i pochylając się nad Handlarzem rzekł:
— Jeśli my nie usłuchamy tego prawa, złamie ciebie i mnie. Rozumiesz? Handlarz z nagłą pokorą skinął głową.
— Rozumiem.
Chwilę mierzyli się oczami. Wap-nap-ao wreszcie leniwie ziewnął.
— Obudź nas w południe.
— Nie przenocujecie?
— Nie.
, Handlarz pokiwał głową, jakby się obojętnie czemuś dziwił. Wap-nap-ao zaś ułożył się na jego skórach. Usnął od razu. Handlarz wyszedł.
Wiedzieliśmy już — nie zdradzi. Wiedzieliśmy o wiele więcej. Rozluźniła się dłoń Tanto na moim ramieniu, rozluźniły się moje palce na rękojeści noża. Przymknąwszy oczy widziałem przed sobą to twarz Handlarza, to oczy Owasesa. W izbie słychać było głośne oddechy śpiących, na dworze cp chwila wybuchało szczekanie i warczenie psów. Zapewne Handlarz karmił swoje. Tak — na pewno karmił swoje psy przed drogą do Doliny Słonych Skał. Bo jeśli biali odejdą w południe, my z Handlarzem wkrótce po nich będziemy mogli wyruszyć właśnie w stronę Doliny.
Słońce z wolna przesuwało się po ziemi. Jego jasna plama wędrowała coraz bliżej okna. Czas dłużył się. Psy umilkły już dawno. I w końcu w drzwiach stanął Handlarz wołając coś w języku białych. Jego cień na progu wskazywał południe.
Ludzie Wap-nap-ao wstawali powoli i niechętnie. Jakże niezdarnie zbierali się do drogi. Dopiero ostry okrzyk Wap-nap-ao przynaglił ich do pośpiechu. Handlarz żegnał ich stojąc w otwartych drzwiach.
Słyszeliśmy wszystko: szczekanie psów, chrzęst sani na śniegu, trzask butów. Potem wszystko zaczęło oddalać się, cichnąć, zamierać. Wracała ku nam cisza, otaczała nas jak łagodny oddech wiosennego wiatru. Na progu widniał nieruchomy cień Handlarza.
W końcu usłyszeliśmy jego głos:
— Wap-nap-ao odjechał. Moi bracia mogą wyjść.
— Niech Tłusty Handlarz wybaczy synowi Wielkiego Orła, że obraził go w swych myślach. Myślałem, że mój biały brat jest przyjacielem Wap-nap-ao i że wyżej stawia jego prawo od życia i swobody wolnego plemienia Szewanezów. Teraz wiem, że mój biały brat jest wielkim wojownikiem i dzielnym człowiekiem, że myśli jego są jasne i czyste jak woda w słońcu. Szewanezi nigdy nie zapomną Tłustemu Handlarzowi jego przyjaźni i zawsze będą jego przyjaciółmi, a syn Wysokiego Orła zawsze będzie jego bratem.
Tak mówił Tanto, gdy opuściliśmy kryjówkę i stanęliśmy przed Handlarzem, który słuchał nas z nieporuszoną twarzą. Gdy Tanto skończył, ja też uniosłem dłoń w górę i rzekłem:
— Sat-okh, młodszy syn Wysokiego Orła, wodza Szewanezów, też na-zawsze pozostanie bratem Tłustego Handlarza.
Handlarz położył mi rękę na ramieniu.
— Moja matka była z plemienia Cree — powiedział po prostu.Potem usiadł za stołem i zaczął nabijać fajkę. Spojrzeliśmy na siebie z bratem niespokojnie. — Co to ma oznaczać? Tanto podszedł do Handlarza.
— Czy mój brat zapomniał, że mamy wyruszyć w Dolinę Słonych Skał? — spytał.
Handlarz zaprzeczył ruchem głowy. Wskazał nam miejsca obok siebie i długo w milczeniu rozpalał fajkę. Usiedliśmy z wahaniem, nie rozumiejąc niczego.
— Czy mój brat odmawia? — zadał nowe pytanie Tanto.
— Nie.
— Dlaczego więc nie przygotowujemy się do drogi?
— Bo chcę się z moimi młodymi braćmi naradzić — wyjaśnił wreszcie Handlarz.
Odetchnąłem z ulgą. A więc nie zrywa naszej umowy. Tanto też uspokoił się — wyjął naramienniki Tinglit i złożył je przed Handlarzem.
Stary wziął je w ręce, znowu przyglądał się im i ważył, w końcu spytał:
— Czy Szewanezi dużo mają takich naramienników?
— Dosyć — odpowiedział Tanto.
Handlarz bawił się jeszcze chwilę naramiennikami i w końcu położył je na stole między sobą a nami.
— Czy mój brat uważa, że to za mało? — spytał znowu Tanto.
— Nie.
— A czy chce ujrzeć więcej?
Handlarz nie odpowiedział. Wtedy na znak Tanto wyjąłem z zanadrza naramienniki, które dala bratu matka, naramienniki żony wodza, największe i najpiękniejsze w całym plemieniu, lśniące czerwonawym odblaskiem i wyrysowanymi na nich postaciami ptaków i zwierząt.