Выбрать главу

Nazajutrz po przybyciu, szukając brata, wyszedłem o świcie na Plac Wielkiego Ogniska, wokół którego kręgiem stały obozowe namioty. Od razu spotkałem tu kilku chłopców, którzy bez słowa a szybko otoczyli mnie wpatrując się w mą głowę. Nie wiedziałem, o co im chodzi, i czując, że uparcie przyglądają się mym włosom, stałem w milczeniu, trochę zły, a trochę niespokojny. Z innych stron podchodzili nowi trzymając w rękach łuki. W końcu najwyższy z nich — a był to właśnie Skacząca Sowa — wystąpił przed otaczający mnie krąg i powiedział ostrym, wysokim głosem:

— Uti, zmyj farbę ze swoich włosów. Wyglądasz jak starzec. Jeżeli chcesz zostać z nami, musisz mieć włosy takie jak my — i przeciągnął ręką po własnych czarnych, błyszczących od niedźwiedziego tłuszczu warkoczykach.

W wiosce moje jaśniejsze niż u innych dzieci włosy nie były niczym dziwnym. U nas wiedziano, że matka jest obca, że nie jest córką indiańską. Tu jednak nikt o tym nie wiedział. Zrozumiałem, dlaczego Skacząca Sowa i inni pomyśleli, iż pofarbowałem swoje włosy po to, aby upodobnić się do starych, doświadczonych wojowników, których włosy z biegiem lat nabierały koloru kory brzozowej. Ale postanowiłem niczego nie tłumaczyć. Pogardliwe miny chłopców obudziły we mnie złość. Wzruszyłem ramionami patrząc w oczy Skaczącej Sowy:

— Jeżeli chcesz, to sam sobie zmyj własne włosy. Ja swoich nie maluję.

— Nie zmyjesz?

— Nie.

I wtedy na znak Skaczącej Sowy chłopcy rzucili się na mnie. Szarpałem się, wyrywałem, kopałem na wszystkie strony. Gryzłem nawet, aby się uwolnić. Ale dziesiątki rąk chwyciło mnie i wlokło nad brzeg pół zamarzniętej rzeki. Cała obrona nie zdała się na nic. Po chwili moja głowa znalazła się w wodzie, a Skacząca Sowa i inni poczęli ją szorować, nacierać piaskiem, szarpać za włosy. Zachłystywałem się wodą, a łzy wściekłości i bólu napływały mi do oczu.

Wreszcie puścili mnie.

Podrapana skóra piekła, z rozbitego czoła spływała krew, która mieszając się z wodą zaczęła na mnie zamarzać. Dopiero teraz poczułem mróz. Bluza wisiała na mnie w strzępach, odsłaniając podrapane piersi i ramiona, cały byłem przemoczony. Rozejrzałem się po twarzach stojących wokół mnie chłopców i choć dusiła mnie jeszcze złość, zachciało mi się nagle śmiać — takie bezradne widniało na nich rozczarowanie: zrozumieli, że nie farbowałem włosów.

Ale złość była silniejsza od chęci śmiechu. A ból jeszcze ją podniecał. Nie mogłem przebaczyć, jeśli miałem zachować wobec nich swoją godność. Skrzywdzili mnie — i teraz jeden powinien za to zapłacić, ten, za którego przyczyną wszystko się stało. Tym bardziej że Skacząca Sowa stał tuż przede mną, a jego głupia mirta i bezmiernie zdziwione oczy jeszcze bardziej pobudziły mój gniew. Zaciskając pięści, spokojnym jednak głosem powiedziałem do niego:

— Uti z rodu Sowy! Obraziłeś mnie nie wierząc moim słowom. Niech uszy twoje dobrze słuchają, co powie ci syn Wysokiego Orła.

Podniósł dłoń na znak, że uważnie słucha.

— W obecności tych Młodych Wilków — ciągnąłem — będę z tobą walczył. Jeżeli cię pokonam, przeprosisz mnie.

Znów podniósł dłoń na znak, że się zgadza.

Jeden z chłopców pobiegł do namiotu po tłuszcz niedźwiedzi, my zaś rozebraliśmy się do pasa, przygotowując się do walki. Mróz był taki, że każdy krok trzaskał, jakby się chodziło po wyschłym chruście. Nie ogrzałem się jeszcze po przymusowej kąpieli i byłem pewien, że krew moja przemienia się w lód. Każda chwila ciągnęła się bez końca, niczym noc zimowa w czasie marszu.

Nareszcie… Zgrabiałymi rękami natarłem grudką tłuszczu piersi i ramiona. To samo robił mój przeciwnik, ale z równą jak ja niezdarnością. Widać i jego mróz nie oszczędzał.

Wśród ciszy, jaka zapanowała, poczęliśmy krążyć wokół siebie. Pierwszy uderzył Skacząca Sowa, lecz źle obliczył skok — pośliznął się i padając podciął mi nogi. Runęliśmy obaj w śnieg. Trudno powiedzieć, który z nas brał górę nad przeciwnikiem. Skacząca Sowa był wprawdzie wyższy i silniejszy, ale walczył w poczuciu winy, a mnie gniew siły podwajał.

W pewnej jednak chwili zacząłem ulegać i kiedy już bliski byłem klęski, poczułem — nagle, że coś unosi mnie w górę i odrywa od przeciwnika. Oto obaj znaleźliśmy się pod pachami Owasesa, który skierował swe kroki ku namiotowi.

Niedługą chwilę potem siedziałem na skórach wewnątrz tipi i powoli rozcierałem plecy. To samo czynił siedzący naprzeciw mnie Skacząca Sowa. Patrzyliśmy na siebie spode łba jako niedawni wrogowie. Tylko że teraz już bez takiej złości i raczej z odcieniem współczucia, bo zarówno na jego, jak i na moich plecach coraz wyraźniej występowały ślady skórzanego rzemienia Owasesa. Pierwszy przerwałem milczenie:

— Powiem ci, że tam nad rzeką myślałem już, że nie wytrzymam z zimna. Chciałem nakładać z powrotem futro.

Sowa spojrzał na mnie uważnie. To, co powiedziałem, powiedziałem spokojnie i bez złości. Wstał i podszedł do mnie.

— I ja tak samo — zaczął nieśmiało, wyciągając do mnie rękę.

Od tych słów zaczęła się nasza przyjaźń. Najsilniejsza ze wszystkich przyjaźni. Rosła podczas wspólnych wypraw myśliwskich, podchodów przez puszcze i góry, przez długie miesiące wspólnych lat.

Przez otwór tipi widać było różowiejące niebo nad szczytami świerków. Nadszedł już Miesiąc Pękających Pąków. Czas wstawać — po wschodzie słońca upolować można więcej zwierzyny niż w ciągu całego dnia.

Zerwałem się więc z posłania i popędziłem nad rzekę.

W nocy męczył mnie Nanabun — Duch Snów: leżałem związany w jaskini, a nade mną schylał się, rycząc i szczerząc kły, czarny, ziejący ogniem niedźwiedź. To był bardzo niedobry sen. Wieczorem miałem rozpalone ciało i bolała mnie głowa. Owases powiedział, że musiała mnie ugryźć mała mucha keowakes — mała mucha keowakes sprowadza swym żądłem gorączkę i złe sny.

Teraz biegłem ku rzece jak co ranka, ale byłem jeszcze słaby. Nogi moje załamywały się, jakby ziemia usłana była miękkim puchem dzikich gęsi. Głowę miałem pustą i napęczniałą, wydawało mi się, że przelewa się w niej ciężka woda. A ciało moje postarzało się przez noc o wiele Wielkich Słońc i teraz musiałem pozbyć się słabości, zanim wyruszymy w puszczę. Najlepszym zaś lekarstwem na słabość jest fala rzeczna.

Skoczyłem»do wody. Ciało moje przeszyły tysiące ostrych kolców. Rzeka w Miesiącu Pękających Pąków niesie jeszcze sporo zimnego lodu. Ciepło kwitnących łąk i zieleniejącej puszczy jeszcze tu nie dociera. Nawet łoś nie wchodzi na szeroki nurt i gdy pływa, trzyma się jeszcze brzegu.

Moje ręce tną spokojną poranną falę, woda orzeźwia twarz i chłodzi czoło. Z każdym ruchem ubywa mi lat i staję się coraz młodszy, zdrowszy i silniejszy. Powrotna droga do tipi jest już gładka i twarda. Biegnący za mną Tauha skomle i szczeka — skomle trochę żałośnie, że tak szybko przed nim uciekam. Znów był na włóczędze po lesie, ma zapadłe boki i zeszłoroczne igliwie w gęstych kudłach. Niezbyt się widać udało nocne polowanie i teraz brak mu ochoty do wyścigów.

Gdy pierwsze promienie wstającego słońca przebijają wierzchołki świerków, uzbrojeni w noże i łuki wyruszamy do puszczy. Za wyniosłą, przygarbioną sylwetką Owasesa podąża czterech chłopców — Skacząca Sowa i oprócz mnie dwóch jeszcze Utich bez imienia. Jestem z nich najniższy i idę z tyłu. Trzeba dobrze wyciągać nogi, by trafić stopami na ślady Owasesa. Musimy przecież chodzić tak jak wojownicy i pozostawić na ścieżkach tylko jeden ślad.