Na ich widok Handlarz gwizdnął cicho. Wziął je do ręki tak ostrożnie, jakby bał się, że rozsypią mu się w palcach. Obejrzawszy dokładnie położył je przede mną, choć nie wyciągnąłem po nie dłoni. Ciągle jeszcze milczał i zastanawiał się nad czymś, my zaś czekaliśmy na jego słowa. Wreszcie odłożył fajkę i podniósł głowę.
— Chcę pomóc plemieniu Szewanezów — powiedział.
— Mój biały brat… — zaczął Tanto, ale Handlarz przerwał mu ruchem ręki.
— Chcę pomóc Szewanezom tak, aby całe plemię mogło wyjść z doliny — powiedział cicho.
— Co…? — krzyknął Tanto, ja zaś zerwałem się na równe nogi. Handlarz uśmiechnął się nikłym, skąpym uśmiechem. Zawstydzeni swym wybuchem przysiedliśmy z powrotem za stołem czekając na dalsze wyjaśnienia gospodarza.
— Zaraz opowiem, jak chcę tego dokonać — przemówił wreszcie stary. — Ale przedtem muszę synom Wysokiego Orła wyjaśnić jedną sprawę. Czy chcą mnie wysłuchać?
— Tak — szepnął Tanto. Ja zaś nie mogłem wydobyć ani słowa ze ściśniętego gardła.
— A więc niech moi młodsi bracia słuchają uważnie — zaczął Handlarz. — Muszą bowiem zrozumieć, że jeśli pomogę uciec Szewanezom z Doliny Słonych Skał, złamię prawo białych naczelników i że spotka mnie zato ciężka kara. Ja mogę zrobić tylko jedno. Mogę uciec potem tak daleko, żeby biali naczelnicy nie zdołali mnie już nigdy pochywycić. Ale wtedy będę musiał rzucić swój dom, zostawić Wszystko, co tu mam. Czy mój brat Tanto mnie rozumie?
Ja nie rozumiałem, ale Tanto skinął głową.
— Jestem starym człowiekiem — mówił dalej Handlarz — i nie mam ani braci, ani sióstr, którzy by mogli żyć tak spokojnie, jak żyją starcy w waszym plemieniu.
— A jak potrafisz sprawić, że Szewanezi wyjdą z doliny? — spytał Tan-to.
Handlarz po raz pierwszy szeroko i głośno się roześmiał. Od razu jednak spoważniał napotkawszy mój niespokojny wzrok… — Sat-okh mi nie wierzy? — spytał. Nie odpowiedziałem.
— Czy dobrze słyszeliście, co mówił Wap-nap-ao?
— Tak.
— Słyszeliście, że przy zasypanym kanionie Wap-nap-ao pozostawił tylko czterech ludzi?
— Tak.
Nie rozumiałem, do czego dąży Handlarz, ale czekałem na jego słowa, jak otoczony przez wilki człowiek czeka na głosy odsieczy.
— Czterech ludzi łatwo zaskoczyć — powiedział Handlarz. Tanto wzruszył ramionami.
— Jeśli nawet ich zabijemy, to śmierć ludzi Wap-nap-ao nie otworzy kanionu.
— Nikogo nie będziemy zabijać — mruknął stary. — Ale jeśli nikt mi nie przeszkodzi, ja potrafię otworzyć kanion, tak samo jak Wap-nap-ao go zasypał.
Zapadła cisza. Czekałem na tę obietnicę, kiedy jednak Handlarz wypowiedział ją głośno, nie umiałem wierzyć w jej rzeczywiste znaczenie. Tanto też nie odezwał się nawet słowem.
Handlarz pojął, że mu nie ufamy.
— Nie chcę od Szewanezów żadnej nagrody, póki nie otworzę kanionu — powiedział twardo.
— Jak chcesz to uczynić, biały bracie? — spytał Tanto, a jego głos drżał, tak jak drżało moje serce.
Handlarz pochylił się ku niemu. Mówił teraz tak szybko, jakby chciał od razu i wszystko naraz wytłumaczyć.
— Kiedy byłem nieco od ciebie starszy, synu wodza, pracowałem na południu w jaskiniach pod ziemią. W takich jaskiniach, z których wykopuje się żalazo. Tam nauczyłem się rozbijać piorunem skały tak samo, jak to zrobił Wap-nap-ao w Kanionie Rwącego Potoku. Pioruny, które rozbijają skały, biali nazywają „dynamitem”. W obozie Wap-nap-ao jest jeszcze sporo dynamitu. Dość, żeby otworzyć kanion tak szeroko, by mogli przejść nie tylko wojownicy, ale i kobiety, i starcy, i dzieci. Musimy tylko zaskoczyć i rozbroić ludzi z Królewskiej Konnej. Musimy uczynić ich swymi jeńcami. Tak, by nie mogli mi przeszkodzić w burzeniu skał. Nie wolno ich jednak zabijać. Jeśli który z nich zginie, nie pomogę Szewanezom. Rozumiecie?
— Żaden z nich nie zginie — powiedziałem. Tanto też skinął głową, więc Handlarz mówił dalej:
— Chcę jeszcze coś moim braciom powiedzieć. Jesienią słyszałem, że Szewanezi mieli w tym roku krótkie łowy. I dlatego sprowadziłem duży zapas żywności. Myślałem, że będę go wymieniał z Szewanezami i Siwaszami w zimie za skóry. Nie przypuszczałem, że Wap-nap-ao potrafi zamknąć mych braci w Dolinie Słonych Skał. Teraz, kiedy Szewanezi wyjdą z doliny, mogę oddać im całą żywność i głód odejdzie w tym roku od ich namiotów. Ale…
Tu urwał, jakby nie chciał dokończyć zdania. Tanto patrzył nań z najwyższą uwagą.
— Co chciał mój brat powiedzieć? — spytał. Handlarz rozłożył ręce.
— Jeśli otworzę kanion, będę musiał uciekać przed zemstą Wap-nap-ao i karą białych naczelników. Dlatego nie mogę wymienić żywności na skóry.
— Czy mój brat — pytał dalej Tanto — chce wymienić na żółte żelazo?
— Tak.
Tanto lekko się uśmiechnął.
— Jakiej mój brat chce nagrody za otwarcie kanionu i ile żółtego żelaza weźmie za żywność?
Handlarz przymknął oczy i chwilę poruszał bezgłośnie wargami. Patrzyłem nań jak na czarownika. Czułem dlań głęboki szacunek i prawdziwą przyjaźń — nie tylko nas nie zdradził, nie tylko okazał wielką szlachetność, ale obiecywał teraz ratunek dla całego plemienia, dawał nadzieję wyjścia z Doliny Słonych Skał, uzyskania żywności, zwycięstwa nad głodem. A mimo to i on, jak każdy z białych, krył w sobie słabość i głupotę. Cóż to bowiem za mężczyzna, który chce zdobyć ozdoby i naramienniki kobiet? Słyszałem o tym, że biali cenią żółte żelazo, nie mogłem jednak zrozumieć tej śmiesznej tajemnicy.
Wreszcie Handlarz podniósł głowę.
— A ile zechcą mi ofiarować Szewanezi? — spytał niepewnie. Tanto wzruszył ramionami. Chwilę się namyślał.
— Tyle, co za trzy razy po dziesięć wielkich sań pełnych mięsa i tłuszczu — powiedział z naciskiem.
Handlarz zamrugał oczami.
— Trzy razy po dziesięć.
— Tak.
— Trzy razy po dziesięć takich naramienników? — krzyknął Handlarz wskazując na leżące na stole grube, lśniące obręcze.
Tanto spojrzał na mnie. W jego oczach jaśniała triumfalna radość, ale usta skrzywił nie skrywając nawet lekkiej pogardy.
— Tak — powtórzył. — Obiecuje ci to syn wodza Szewanezów, bracie. Handlarz zerwał się ze stołu.
— Idę przygotować psy do drogi — powiedział i szybko wyszedł.
Jeszcze w pełnym słońcu, na długo przed końcem dnia, znad Niedźwiedziego Jeziora wyruszyły dwa zaprzęgi psów kierując się na północ, w stronę Doliny Słonych Skał. Pierwszy z nich prowadził Tanto, drugi Tłusty Handlarz.
Miałem stoczyć pierwszą w swym życiu walkę, walkę z człowiekiem. Handlarz zażądał od nas, abyśmy oszczędzali nie tylko życie, ale nawet zdrowie ludzi Wap-nap-ao. Przyrzekliśmy mu to, przysięgliśmy na pamięć Owasesa. Miała to jednak być walka. Ludzie z Królewskiej Konnej zaś nikomu nie przyrzekali, że będą oszczędzać życie synów Wysokiego Orła, wodza Szewanezów.
Tanto i Handlarz postanowili, że biały pojedzie przodem i jawnie odwiedzi obóz Wap-nap-ao. Handlarz bowiem wiózł z sobą wodę ognistą. Miał ją dać ludziom strażującym przy kanionie, bo duchy wody ognistej wpierw opętują rozum człowieka, każą mu śpiewać i krzyczeć, i tańczyć — a potem wtrącają go w sen tak twardy jak zimowy sen czarnych niedźwiedzi. Sądził, że na takim mrozie, jaki spływał na ziemię z czystego nieba, biali nie będą nawet zostawiać nocnej straży. Jeśliby zaś to uczynili, miał sam zaofiarować się z objęciem nocnej straży i w ciągu nocy wezwać nas krzykiem białej sowy. Nikogo poza tymi czterema ludźmi nie musieliśmy się obawiać. Powrót Wap-riap-ao miał nastąpić nie wcześniej niż za miesiąc. Jeśli więc uda się otworzyć Kanion Rwącego Potoku.:.