Выбрать главу

Ciężkie sanie opóźniały naszą drogę, mimo że psy Handlarza wypoczęte były i ścigłe. Mróz jednak robił się coraz ostrzejszy. Nocami musieliśmy rozpalać wielkie ogniska i nawet w dzień czynić postoje, by uniknąć choroby, która; zabija ludzi męczących się wśród wielkiego mrozu.

Nasza powolność gnębiła mnie jak zły sen. Nie mogłem oderwać się myślami od oczekującej nas walki. Wiedziałem, że Handlarz dobrze i mądrze postępuje chcąc naszych wrogów wtrącić wodą ognistą w kamienny, nieczuły sen. Rozumiałem, że nie chce ich śmierci, bo nawet ja jej już nie pragnąłem. Ale wolałbym, stokroć wolałbym wystąpić przeciw ludziom z Królewskiej Konnej twarzą w twarz, w otwartej, śmiertelnej bitwie. I nawet myśl o tym, że to właśnie Tanto i ja — chłopiec, który nieprędko przecież przejdzie próbę krwi — przyczynimy się do uratowania życia i wolności całego plemienia, nie mogła odegnać ode mnie niecierpliwego niepokoju.

Na nocnych postojach nie mogłem usnąć. Gdy zaś zapadałem w sen, oblegały ninie zmory i zjawy. W długich, męczących godzinach snu — to walczyłem z samym Wap-nap-ao, raz większym od szarego niedźwiedzia, a raz zmniejszającym się w jadowitą żmiję, to uciekałem przed ogromną lawiną spadającą wprost z nieba, to walczyłem z hordą wilków przybranych w stroje ludzi z Królewskiej Konnej.

Po trzech dobach drogi znaleźliśmy się wreszcie u podnóża gór, w okolicach wejścia do Kanionu Milczących Skał. Do obozu Królewskiej Konnej pozostawało nie więcej niż pół dnia spokojnego marszu. Tu postanowiliśmy się na razie rozdzielić. Handlarz z jednym pustym zaprzęgiem wyruszył przodem. My zaś mieliśmy Wyruszyć jego śladami dopiero o zmierzchu, pozostawiając psy i (zapasy żywności na tym postoju. W czasie drogi nie widzieliśmy śladów wilczych ani nie słyszeliśmy ich wycia. Nie należało się więc obawiać ani o psy, ani o żywność. Na wszelki jednak wypadek umocowaliśmy wory z żywnością na drzewie, psy zaś uwiązaliśmy luźno, by w razie napaści mogły się przynajmniej bronić.

Handlarz odjechał tak, by do obozu Wap-nap-ao zdążyć jeszcze przed zmierzchem. Mróz tężał coraz bardziej w powietrzu przejrzystym i nieruchomym; o zmroku, kiedy nasilał się gwałtownie, słychać było co jakiś czas trzask pękających drzew, trzask ostry niczym wystrzały broni białych ludzi.

Psy od razu zakopały się głęboko w śnieg, my zaś nie mogliśmy rozpalić nawet ogniska.

Jak powoli osuwało się tego dnia słońce nad zachodnią stronę nieba. Szczyty gór długo stały w pełnym jego blasku. Zza najbliższego pasma wzgórza wyłaniał się roziskrzony słońcem łańcuch okalających dolinę skał. Wśród nich ostry, niczym ptasi dziób, szczyt Skały Orłów błyszczał śniegiem jak grot strzały.

Wreszcie góry zaczęły płonąć czerwonym ogniem zachodu. Teraz już szybko zmieniały barwy, przygasały nagłymi skokami, jak blask gaszonego ogniska. Nad nami, na niezmiernej wysokości, błysnęła pierwsza gwiazda.

Ruszyliśmy w drogę.

Biegliśmy wśród gęstniejącego mroku, śladem Handlarza, cicho, bezszelestnie jak wilki. Ślad prowadził nas skrajem puszczy. Śnieg lekko skrzypiał pod stopami. Noc pociemniała, potem znów zaczęło się rozjaśniać od blasku gwiazd. W końcu zza gór wychynął wąski, niemal biały róg małego księżyca.

Ściana gór zbliżała się coraz bardziej, coraz była niższa i ciemniejsza. Wydawało mi się, że w całej puszczy słychać bicie naszych serc. Oto rozpoznawałem już znajomy rysunek skalnych zboczy i załamań. Zbliżaliśmy się do Kanionu Rwącego Potoku. Gwiazdy wskazywały połowę nocy.

Wreszcie ujrzeliśmy na rozjaśnionej blaskiem księżyca białej płaszczyźnie śnieżnej kilka ciemniejszych plam. Znajdowały się u samego wejścia do kanionu. Obóz Wap-nap-ao!

Namioty Królewskiej Konnej stały na niewielkiej odkrytej płaszczyźnie. Widać było w tym przemyślność białego naczelnika. Na szczęście jednak można było przekraść się ku nim w cieniu skalnej ściany, którą przecinał kanion.

Minęła północ. Gwiazdy tkwiły nieruchomo nad naszymi głowami. Mróz przenikał moje ciało, łzawił oczy, każdy oddech był niemal bolesny. Drżałem jednak nie z chłodu.

Wreszcie koło namiotu zamajaczył jakiś cień. Usłyszeliśmy hukanie białej sowy. Jedno, drugie, trzecie…

A ja myślałem, że to będzie walka!

Nie było żadnej walki, nie było w ogóle niczego, czym mógłbym chwalić się przed kimkolwiek. Pięcioletni Uti mogli to uczynić, co my uczyniliśmy. Wszystkiego bowiem dokonał już za nas duch ognistej wody.

Gdy podeszliśmy do namiotów, Handlarz czekał na nas. I śmiał się. Tak — śmiał się prawie na głos!Kiedy wprowadził nas do namiotu białych ludzi, przestaliśmy gniewać się i dziwić, że tak jest nieostrożny.

Byli jak drzewo. Jak nieczułe, bezmyślne drzewo. Tylko jeden z nich, gdy wiązaliśmy mu ręce, zabełkotał coś przez sen. Inni w ogóle niczego nie poczuli.

I to mieli być wojownicy? Ludzie, którzy Skazywali na śmierć, na głód i niewolę plemię wolnych Szewanezów? Jakże nimi gardziłem! Nie pozostało w mym sercu miejsca nawet na nienawiść. Byli silni, byli potężni — a równocześnie jak bardzo śmieszni i słabi. Mieli broń, która rozbijała nawet skały, a nie umieli odeprzeć ducha ognirtej-wody. Dzięki swej przebiegłości opanowali całą naszą ziemię — ale ustanowili równocześnie takie prawa, że jeden człowiek, chcąc nakarmić własne dzieci, musiał głodzić dzieci cudze. Byli stokroć bogatsi od czerwonych ludów, a nie umieli zapewnić dostatku starcom własnych swych plemion. Umieli być dzielni jak Wap-nap-ao i o-bracali swą dzielność nie na walkę wojownika z wojownikiem, lecz na nęka: nie głodem kobiet, starców i dzieci. Umieli być szlachetni jak Handlarz, ale swą szlachetność wymieniali na… naramienniki z żółtego żelaza.

Od tego dnia nie przestałem ich podziwiać, ale przestałem ich nienawidzić. Zacząłem nimi gardzić. Nawet Handlarzem zacząłem gardzić!

On bowiem utracił wszelki spokój. Cieszył się z łatwego zwycięstwa, a równocześnie trwożył, jak zagubiony w lesie mały chłopak. Wiedział, że Wap-nap-ao powróci nie wcześniej niż za miesiąc, ale chwilami zachowywał się, jakby wielki oddział Królewskiej Konnej już okrążał nas u wejścia do kanionu. W dodatku co chwila wypytywał Tanto o wygląd i ciężar obiecanych naramienników — upewniał się, czy dotrzymamy słowa. Dopiero kjedy nawet ja przestałem odpowiadać na jego pytania, powoli uspokoił się i wrócił do równowagi.

Na rozkaz Tanto objąłem straż nad jeńcami. Handlarz jeszcze nocą odnalazł zapasy dynamitu w jednym z namiotów i sprawdziwszy raz jeszcze z Tanto więzy na rękach i nogach jeńców, wyruszył do kanionu.

Musiałem usłuchać rozkazu brata. Handlarz zabrał białym broń, ale mimo to ich przedwczesne uwolnienie mogło zagrozić temu wszystkiemu, co już uzyskaliśmy.

Gdyby mi jeszcze w Dolinie Słonych Skał powiedział ktoś, że będę strażnikiem czterech jeńców z Królewskiej Konnej — przyjąłbym to jako obietnicę niezwykłego zaszczytu. Sama nadzieja na taką chwilę wprawiłaby mnie w niezmierną dumę. Teraz jednak nie czułem radości — nie mówiąc już o dumie.

Nędzni to byli jeńcy. Z trudem mogłem wysiedzieć w ich namiocie. Cuchnęli ognistą wodą, stękali, chrapali, jęczeli przez sen, jakby duch jadowitego napoju męczył ich bez przerwy i bez litości. Nad ranem mróz zaczął słabnąć.

Tuż przed świtem wśród pobliskich drzew posłyszałem pierwszy podmuch wiatru. Kiedy zaś nastała jasność, ujrzałem nad górami cienie mgieł i pierwsze obłoki wieszczące bliską śnieżycę.