Выбрать главу

Szliśmy brzegiem rzeki w stronę Wzgórz Zabitego Konia. Dzięki temu, że wiatr był przeciw nam, nie musieliśmy zachowywać ostrożności. Żadne zwierzę nie mogło nas zwęszyć, deszcz głuszył lekkie kroki. Tanto zresztą odnalazł świeży ślad dopiero u samych stóp skalnych. Posuwaliśmy się więc prawie biegiem.

Wiosenny deszcz nigdy nie trwa długo. Ten jednak ustał dopiero koło południa, właśnie o tej porze, kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym Tanto odkrył wczoraj ślad samotnika.

Była to niewielka polanka i — rzeczywiście nie musiałem długo szukać tropów czarnego Mokwe na owej polance: cały gliniasty brzeg małego strumienia ubity był śladami ogromnych łap, drzewka olszyny miały odartą korę i objedzone łyko.

Ujrzawszy ślady łap, sprawdziwszy wysokość, na której Mokwe odarł korę z drzewek, spojrzałem szybko na Tanto. Brat mrużył tylko w uśmiechu oczy. Ale ja? Ja przez chwilę czułem się tak, jakby gryzące czerwone mrówki oblazły mi kark, ramiona, serce.

Mokwe musiał być ogromny. Większy chyba nawet od niedźwiedzia, który przed laty gonił nas wokół barci dzikich pszczół; na pewno zaś był o wiele większy od zabitego z początkiem zimy łowcy ryb.

Odpowiedziałem na uśmiech Tanto uśmiechem. Ale gdy tylko odwrócił wzrok, rozejrzałem się wokoło najuważniej jak mogłem. Ślady były wczorajsze. Wydawało mi się jednak, że czuję na sobie ostre, kłujące spojrzenie niedźwiedzich przekrwionych oczek.

Tanto nie dał mi czasu na zastanawianie się. Ruszył naprzód. Szybko zapomniałem o pierwszej chwili niepokoju. Ślad wabił oczy. Nasz krok stawał się coraz lżejszy, coraz bardziej wilczy i myśliwski. Posuwaliśmy się już teraz powoli, ostrożnie. Pytaliśmy lasu wzrokiem, słuchem i węchem o zwierzynę. Mówiła do nas trawa rosnąca pod stopami — mówiły do nas pochylone gałęzie, zdeptane zioła, mech odarty z drzew.

Szliśmy pod górę łagodnym, lesistym zboczem. Minęło południe, ale mimo to rósł wiosenny, wilgotny upał. Zza drzew ukazały się pierwsze zarysy Skał Zabitego Konia — ślad był coraz wyraźniejszy: odwalone kamienie, pod którymi Mokwe szukał mrówek, odarte z kory olszyny, przesunięty pień spróchniałego drzewa.

Wreszcie wyszliśmy na skraj lasu. Przed nami trawiaste zbocze podnosiło się ku skałom, w które Manitou zaklął swego wierzchowca zabitego przez Kanahę. Ukrył go we wnętrzu wzgórza. Nad ziemią pozostała skalna końska głowa i wygięta kamienna szyja, przecięta szeroką szczeliną.

Tanto chwycił mnie za ramię. Gdzieś tuż obok, w poszyciu leśnym, musiał Mokwe nocować. W wysokiej trawie zbocza widniał wyraźny, dzisiejszy już ślad. Wiódł prosto ku szczelinie w skalnej ścianie.

Mieliśmy szczęście. Wiatr znów był przeciw nam. A że Mokwe źle widzi, mogliśmy śmiało, nie kryjąc się, ruszyć świeżym tropem.

Tanto zawinął rękawy kurty, zdjął z pleców oszczep, sprawdził, czy nóż lekko wychodzi z pochwy. Ja nałożyłem strzałę na cięciwę łuku.

Przystanęliśmy dopiero przed skalną szczeliną. Pytaliśmy wiatru: gdzie jest czarny Mokwe? Milczał jednak. Nic nam jeszcze nie mówił ani węch, ani wzrok, ani słuch. Ale wśród skał w każdej chwili należało spodziewać się niebezpieczeństwa — w każdej chwili mogliśmy z myśliwców przemienić się w zwierzynę. Weszliśmy więc w ich cień, jak w cień sępich skrzydeł. Bezszelestnie, bezgłośnie, wstrzymując oddech.-

W takich chwilach, choć nawet wiadomo, że trwają krótko, każdy krok wydłuża się niezmiernie. Świat zamiera w groźnym milczeniu. Serce napędza krew do oczu, do uszu — tępieje wzrok i słuch. Każdą bowiem walkę poprzedza strach. Chodzi o to, by zwyciężyć go jeszcze przed pierwszym ciosem i starciem.

Mokwe jednak nie ukrywał się wśród skał…

Mieliśmy jeszcze minąć tylko jeden zakręt skalnej szczeliny. Za nią kamieniste zbocze opada ku Strumieniowi Złej Wydry. Czy tam czeka na nas Mokwe?

I właśnie wtedy, kiedy mieliśmy minąć ostatni występ skalny, w powietrzu buchnął strzał. Strzał z broni białych — z takiej właśnie broni, jaką nosili ludzie Królewskiej Konnej!

Zamarliśmy w bezruchu. Widziałem: oto w oczach Tanto błysnął czarny ogień nienawiści. A więc znów są tutaj? I znowu kradną nam naszą puszczę? Rozum nakazywał; zawrócić — białych mogło być tu wielu. Ale głos nienawiści silniej brzmiał niż głos rozumu. Czekaliśmy…

I oto nim umilkło echo strzału, nad skałami wybuchnął ryk rannego Mokwe. A potem?

Potem posłyszeliśmy krzyk człowieka. Krzyk opętanego śmiertelnym strachem człowieka. Nie trzeba było go widzieć. Słuch mówił nam wszystko: człowiek, który strzelał, dał się zaskoczyć przez niedźwiedzia i zranił go tylko. Musiał być sam, bo innych strzałów nie posłyszeliśmy. Teraz zaś Mokwe chyba już go dopędzał. Człowiek nie umiał umrzeć bez przerażenia, bez krzyku.

Tanto zawahał się. Trwało to jednak nie dłużej niż mrugnięcie oka. Co nakazywał rozum? Czego żądała nienawiść? A tamten człowiek wołał o pomoc, o ratunek przed śmiercią…

Tanto runął do przodu jak ryś. Wpadliśmy na zbocze. O jeden lot strzały przed nami ujrzeliśmy białego człowieka — człowieka w czerwonej koszuli z Królewskiej Konnej — uciekającego w szalonym biegu przed ogromnym czarnym Mokwe. Białemu strach odebrał resztę rozsądku, bo biegł pod górę — niedźwiedzie zaś powolniejsze są na stromiźnie.

W dole czekały zbawcze drzewa, do których i tak nie zdążyłby dobiec. Ale przecież w górze nie miał żadnego ratunku. Żadnego — poza… nami. », Ten człowiek miał na sobie czerwoną koszulę. Koszulę ludzi z Królewskiej Konnej. Ale przecież powiedział nam o tym już głos jego broni. Dlatego nie wstrzymaliśmy pędu — biegliśmy do walki, na ratunek ginącemu. Wiatr gwizdał w uszach. Mieliśmy w tej chwili już tylko jednego wroga: ludzką śmierć.

Nie widziałem nawet twarzy białego. Wdrapywał się właśnie na wielki blok skalny. Nie przyniosłoby mu to ratunku. Niedźwiedź był już zbyt blisko. Samym końcem prawej łapy machnął za uciekającym i biały odpadł od skalnej ściany jak strącony wiatrem kamień. Na szczęście stoczył się nieco w dół, spod łap niedźwiedzia. Już nie słyszeliśmy jego głosu.

Mokwe zawrócił w miejscu, by dopaść ofiary. Ale nagle zamarł w pół kroku — posłyszał nasz bojowy okrzyk.

W tej samej chwili Tanto rzucił tomahawk. Siekiera błysnęła w słońcu uderzając prosto w pysk, rozcinając prawą stronę szczęki.

Pierwszy cel został osiągnięty. Mokwe zapomniał o białym. Teraz widział już tylko nas.

Nie powinien był widzieć. Posyłałem strzałę za strzałą — jedną, drugą, trzecią… Ale ręce trzęsły się po szalonym biegu, nie mogłem trafić w rozjarzone wściekłością ślepia. Tanto wrzasnął na mnie z gniewem, lecz i czwarta strzała chybiła celu osuwając się po wypukłym czole.

Mokwe był tuż, ogromny, okrwawiony, straszny.

— Zginiesz, Mokwe! — krzyczałem gorączkowo napinając łuk. — Zginiesz!

Piąta strzała wreszcie trafiła w lewe ślepie. Mokwe zaryczał jak piorun. Zdarł pazurem bełt, ale ostrza nie wydarł. Rozwarłszy więc łapy walił się na idącego mu naprzeciw Tanto jak lawina skał.

A Tanto — mój mężny brat — nie cofnął się nawet o pół stopy. Stojąc plecami do skalnego bloku, całą siłą wzniesionych ramion wbił oszczep w gardziel Mokwe, wsparł jego drzewce o kamień. Niedźwiedź zachrypiał, jego ryk zabrzmiał teraz jak skrzek ogromnej wrony. Rzuciłem się po topór.

Mokwe parł na Tanto, ale drzewce oszczepu się nie ugięło. Tanto wetknął jego koniec w kamienną szczelinę, a łapy niedźwiedzia za krótkie były, by go dosięgnąć. I nim zdążyłem podrzucić bratu topór — nóż Tanto mignął wśród rozwartych łap.