Nastała chwila ogromnej ciszy.
Stary, samotny, pokonany brat Mokwe zadrżał. Łapy mu bardzo, bardzo powoli opadły — westchnął chrapliwie.
Tanto pochwycił topór. Przemknął za plecy niedźwiedzia — i wreszcie… zadał cios. Cios ostatni.
Mokwe osunął się na ziemię.
Patrzyliśmy nań bez słowa. Nie mogliśmy jeszcze złapać tchu. Wreszcie Tanto powiedział:
— Wybacz, starszy bracie… wybacz, Mokwe.
— Wybacz — powtórzyłem.
Zebrałem swe strzały. Tanto wyrwał oszczep i nóż z drżącego jeszcze cielska. Staliśmy nad nim do chwili, w której znieruchomiał ostatecznie. Jego wielka, groźna dusza samotnika schodziła teraz zapewne w dół, ku Strumieniowi Złotego Bobra, aby o godzinie zachodu odejść Drogą Słońca do Krainy Wielkiego Milczenia.
— Żegnaj, wielki bracie — szepnąłem.
Spojrzeliśmy w dół zboczą. Gdzie jest człowiek, w którego obronie nasz topór i nóż powaliły starego samotnika?
Leżał o kilkanaście kroków w dole, nieruchomy, twarzą do ziemi. Czyżbyśmy za późno przybyli na pomoc? Nie uniknął swego losu?
Tył głowy miał zalany krwią. Ale oddychał. Pochylając się nad nim posłyszeliśmy cichy jęk. A więc spadając ze skały musiał stracić tylko przytomność. Tanto obrócił go na plecy.
Ujrzeliśmy wtedy twarz tego człowieka: to był Wap-nap-ao!
Tanto tylko cofnął się o krok. Dotknął przecież żmii. Białej Żmii. Ja chyba krzyknąłem.
Nie wiem, jak długo to trwało, zanim biały otworzył oczy. W końcu podniósł powieki — patrzył na nas coraz przytomniej. Westchnął raz, drugi. Wpierw utkwił wzrok we mnie — potem przeniósł go na brata.
Widziałem: od razu musiał poznać, kto nad nim stoi. Musiał poznać, bo nagle począł gorączkowo podnosić się, wspierać rękami o ziemię, kołysać bezwładną głową. Chciał zerwać się na równe nogi, ale starczyło mu siły tylko na tyle, by usiąść.
Zrozumiał, jak bardzo jest słaby. Twarz mu zobojętniała. Przymknął oczy. Wap-nap-ao nie był jednak tchórzliwym skunksem. Znowu przypominał wojownika.
— Czy mnie zabijecie? — spytał.
Nie patrzyłem na Tanto. Serce miałem puste, nie myślałem o niczym. Czekałem.
Wreszcie po chwili, która była chyba dłuższa niż niejedno życie ludzkie, usłyszałem głos brata:
— Znowu tropisz Szewanezów, Wap-nap-ao.
To nie było pytanie. Tanto po prostu wypowiedział na głos swoje myśli. Zabije go — myślałem — zabije go…
Podniosłem wzrok na twarz brata. Była nieruchoma. Gdy przemówił, jego głos był znów obojętny i spokojny jak głosy wodzów na Radzie Starszych.
— Nie po to broniłem cię przed Mokwe — rzekł — by teraz zabijać. Mówię tylko: gdy będziesz mógł wstać, odejdź stąd. Jutro przybędą tu wojownicy po niedźwiedzia. Niech cię już tu nie ujrzą. Powtarzam: odejdź…
Wap-nap-ao rozwarł szeroko oczy. Wargi drżały mu jak starej kobiecie. Tanto zaś skinął na mnie i zwrócił się ku Skale Zabitego Konia.
Wiatr dął nam teraz w plecy. Szedłem krok w krok za milczącym bratem. Wtedy usłyszeliśmy wołanie białego:
— Synu wodza… bracie… czerwony bracie…
Tanto nie odwrócił nawet głowy. Szliśmy dalej. Pięliśmy się już ku szczelinie skalnej. Krzyk powtórzył się raz jeszcze — i raz jeszcze… w końcu ucichł.
Nad Skałą Zabitego Konia orzeł leciał prosto w słońce. My zaś weszliśmy w cień szczeliny skalnej.
Jeszcze przez trzy lata przebywałem wśród mego plemienia, zanim losy zawiodły mnie na niezmierną odległość od kraju, w którym się urodziłem. W przeciągu tych trzech lat Wap-nap-ao nie powrócił już nigdy w stronę Ziemi Słonych Skał. Ale po dziś dzień pamiętam jego głos daremnie wzywający „czerwonego brata”, młodego wojownika Szewanezów.
Na tym wspomnieniu kończę swą opowieść.
Unoszę dłoń w górę — żegnam was i pozdrawiam raz jeszcze wiosenną pieśnią, pieśnią owej najpiękniejszej wiosny mego życia: