Выбрать главу

Wyszliśmy na szeroką polanę otoczoną z wszech stron przez zakręt rzeki. Porosłe krzakami skały broniły dostępu od strony puszczy. Tu Owases zatrzymał się.

— Przyjrzyjcie się tej skale. Gdy cała ukaże się w słońcu, macie być na polanie. Teraz wyruszycie do puszczy po tamtej stronie rzeki na łowy.

Oczywiście pobiegliśmy razem we dwójkę ze Skaczącą Sową. W miejscu, gdzie zakręt rzeki był najostrzejszy, postanowiliśmy przeprawić się na drugi brzeg. Tu nurt miał najmniejszą szerokość. Spięliśmy ubrania paskami, by umocować je na głowie, łuki i kołczany ze strzałami przewiesiliśmy przez plecy. Sowa pierwszy był gotów i pierwszy skoczył z brzegu do wody. Nurt porwał go i skrył za zakrętem. Skoczyłem za nim.

Tym razem nie czułem już zimna. Całą uwagę skupiłem na tym, by nie zamoczyć ubrania i nie dać się zbytnio znieść przez prąd. Nurt był silny. Nad sterczącymi z wody skałami przelatywały bryzgi pian. Trzeba było uważnie płynąć nurtem, by nie natknąć się na skałę. Tymczasem źle umocowane ubranie przeszkadzało mi coraz bardziej i prąd znosił mnie w dół rzeki. Mimo wszystko byłem jeszcze dość słaby i prąd zniósłby mnie zbytnio w dół, gdyby Skacząca Sowa nie wyciągnął ku mnie z przeciwnego brzegu długiej gałęzi. Tu jednak drogi nasze musiały się rozejść. Polować kazano nam samotnie.

Na oznaczone miejsce stawiłem się pierwszy, ale z pustymi rękami. Rozglądałem się dość niepewnie, ale ujrzawszy dwóch następnych Uti uspokoiłem się nieco. Powiodło im się nie inaczej niż mnie. Mieli w kołczanach tyle samo strzał co przed wyruszeniem do puszczy. Niełatwo jest niedoświadczonemu Uti podejść zwierzynę. Nana-bosho, Duch Zwierząt, sprzymierzony z górnym wiatrem, często potrafi uprzedzić jelenia o myśliwym, zanim cięciwa łuku zdąży wydać cichy świst.

Owases siedział nieporuszony na skale, zapatrzony w jej podnóże. Był nieruchomy niczym Skała Milczącego Wojownika. Siedliśmy wokół niego nie przerywając milczenia.

— Patrzcie uważnie! — przerwał wreszcie ciszę Owases.

Spojrzeliśmy za jego wyciągniętą dłonią i po przeciwległej stronie ujrzeliśmy nadchodzącego Skaczącą Sowę. Szedł zgięty, dźwigając coś na plecach.

— Patrzcie uważnie, Uti! — powtórzył Owases — wasz brat ubił górską kozę. Trzeba mieć bystre oko i długie nogi, by móc zawiesić czaszkę kozicy w swoim tipi.

Na dany znak zerwaliśmy się i popędziliśmy w stronę rzeki zrzucając po drodze ubranie. Po chwili pomagaliśmy Skaczącej Sowie przepłynąć przez rzekę razem z jego zdobyczą. Koza była piękna i rosła. Miała nie mniej niż dwa lata. W lewym jej boku koło serca pozostały ślady po dwóch strzałach, ślady tak bliskie siebie, jakby strzały wypuszczał ze swego łuku szybki i doświadczony myśliwiec.

Skacząca Sowa był poważny i obojętny. Tak poważny i obojętny, jak Owases, który nie pochwalił go nawet jednym słowem. Ale oczy mego przyjaciela błyszczały i oddech był szybki z dumy — nawet my trzej, którym się nie powiodło, też byliśmy dumni.

Słońce schodziło już na drugą połowę swego szlaku, gdy wkraczaliśmy do obozu. Tym razem pierwszy szedł Sowa dźwigając na plecach swą zdobycz.

Była to pierwsza ubita przezeń koza, a stary obyczaj nakazywał, by chłopak, który upoluje po raz pierwszy kozę, sam wniósł ją do obozu, sam oprawił i zaprosił w końcu przyjaciół na wieczorną ucztę.

Po powrocie z łowów zbieramy się na polanie opodal obozu. Gdy już tam jesteśmy, przyjeżdża na koniu Owases, a za nim biegnie luzem drugi mustang. Każdy z Młodych Wilków musi bowiem opanować sztukę władania bronią i ujeżdżania konia tak doskonale, jak nauczył się oddychać, mówić, chodzić i jeść. Niełatwa to nauka, której udziela nam Owases, a która musi stać się tak naturalna, jak oddech czy słowo. Tym bardziej trudno mi ją opanować, że jeszcze niezupełnie zgoiło się biodro, odarte ze skóry po pierwszym upadku z konia, i jeszcze drętwieją ręce, zmęczone wczorajszym ćwiczeniem rzutu tomahawkiem.

Na dany przez Owasesa znak skaczę na luzaka. Teraz, kiedy już jestem na koniu, nie wolno mi dać się dopędzić goniącemu za mną Owasesowi. Wiem, że gdy mnie dopędzi, na plecy moje spadnie niejeden cios skórzanego rzemienia. A ramię ma Owases nielekkie. Gdy uda mi się jednak okrążyć polanę bez jednego uderzenia, będzie to próba zwycięska.

Podbiegając do konia chwytam rękami za rzemienną przepaskę opasującą jego grzbiet i kładę się na wyciągniętej szyi.

Pędzę przed siebie — koń sam wymija porastające z rzadka polanę drzewa. Z tyłu tętent kopyt konia Owasesa. Oglądam się. Dzielą mnie od niego tylko dwie końskie długości. Owases właśnie odchyla do tyłu rękę z rzemieniem i przegina się lekko w moją stronę. Czuję, że za chwilę grozi mi piekąca nagroda za złą jazdę. Nachylam się więc jeszcze bardziej nad szyją mego mustanga i wpijam pięty w jego żebra. Mijamy już blisko połowę drogi — Owases zostaje nieco w tyle, lecz po chwili znowu zaczyna się niebezpiecznie, coraz niebezpieczniej przybliżać. Zziajany oddech jego konia słyszę tuż nad uchem, a do grupki stojącej na skraju polany chłopców pozostaje jeszcze cały lot strzały.

Kiedy jednak słyszę nad sobą ostry świst rzemienia, udaje mi się szarpnąć konia za grzywę, tak że uskakując w bok odbiega on od kierunku pogoni, ja zaś, przytrzymując się rękami skórzanego pasa, ześlizguję się na brzuch koński. Rzemień przelatuje nad głową, a rozpędzony koń Owasesa przemyka obok.

Udało mi się to po raz pierwszy. Nim Owases zawrócił, byłem przy chłopcach. Po raz pierwszy wygrałem.

Po lekcjach jazdy rozpoczynają się próby zręczności w obchodzeniu się z bronią. Oto Skacząca Sowa pędzi w pełnym galopie w stronę drzewa, na którym wymalowano koło wielkości ludzkiej głowy. Pęd wiatru odsłania twarz przyjaciela, z wysokiego czoła odgarnia włosy splecione w drobne warkoczyki. Oczy przyjaciela wpatrzone są w koło, w uniesionej ręce trzyma nóż — a mijając drzewo wyprostowuje się i nagłym ruchem ramienia ciska nożem w stronę celu. Pióra, zdobiące rękojeść noża, wydają cichy gwizd, ostrze głucho uderza o korę. Sowa ogląda się, twarz mu nieco gaśnie — nóż ugrzązł poza kołem. Owases wyciąga go i podaje innemu. Ja zaś nie wiem, czy bardziej smucić się porażką przyjaciela, czy bardziej cieszyć się tym, że tylko ja dzisiaj zdołałem trafić trzykrotnie w sam środek celu.

Gdy wracamy do obozu, cienie nasze są już długości wysokiego buka, a puszcza czai się w wieczornej ciszy. Idziemy zmęczeni, ale weseli. Ręka boli od ćwiczeń nożem i tomahawkiem, drżą nogi od ściskania końskiego grzbietu. A choć kilku z nas ma ślady rzemienia na plecach po próbie jazdy i choć tylko mnie udało się dziś trafić trzykrotnie nożem w środek celu — wiemy jednak, że Owases jest zadowolony ze swoich uczniów. Ze o wiele bardziej niż przed trzema miesiącami musi trudzić się, by dopędzić kogoś z nas podczas próby jazdy, i że nikt już z najmłodszych jego uczniów nie chybia drzewa, choć chybia samego celu, nie dziurawi ani nożem, ani tomahawkiem przestraszonego powietrza.

. Dziś Owases po raz pierwszy od wielu dni nie zganił nikogo z nas — a to u niego równa się wielkiej pochwale.Gdy niebo na zachodzie ciemnieje, a księżyc nabiera blasku, zbieramy się wokół ogniska. Nad ogniskiem, w chłodnym dymie, wędzi się mięso łosia i rozpłatanego jesiotra. Skacząca Sowa podaje Owasesowi serce ubitej przez siebie kozy, nauczyciel zaś dzieli je na cztery części i podaje każdemu z nas:

— Jedzcie, Uti, serce białej kozy i proście jej ducha, by nie gniewał się na was. Gdy wyrośniecie na wojowników, obyście jedli serca niedźwiedzie, a czaszki ich oby często zdobiły wasze namioty.

Niebo jest wysokie, dym pachnie gorzko, a serce kozicy jest najlepszą cząstką świata i najlepszym przysmakiem. Uczta nasza jest najweselszą ucztą od wielu miesięcy, choć siedzimy wokół ogniska w milczącej powadze. Każdy z nas patrzy w przyszłe lata i widzi siebie wielkim myśliwym, o którego czynach śpiewają przy ognisku pieśni. Milczy Owases — milczymy i my.