A ja śpiewam sobie w duchu pieśń o tym, że będę kiedyś jak Nepemus, że będę miał jak on surową i znaczoną bliznami po niedźwiedzich pazurach twarz, że jak Nepemus toczyć będę z szarym niedźwiedziem walkę wręcz — i zwyciężę. Będzie to piękna walka. Naprzeciw mnie stanie wielki szary niedźwiedź, o wielkiej wściekłości i wielkich kłach i pazurach — a ja będę miał swoją dzielność i swój nóż. Ostrze noża krótsze jest i słabsze od każdego z niedźwiedzich pazurów. Ostrze noża można złamać na drewnianej gałęzi — a niedźwiedź swoimi pazurami potrafi łupać skałę. Aleja zwyciężę niedźwiedzia i postawię mu nogę na karku. Zabiorę mu jego imię — i nie będą mnie już nazywać Uti, chłopcem bez imienia, ale będą mnie zwać Szarym Niedźwiedziem, Długim Kłem albo Ostrym Pazurem.
Promienie słońca tworzą na trawie derkę o wzorze, jakiego nie utka najzręczniejsza kobieta. Nad łąką pochyla się wysoka skała, podobna do skulonego starca, drzemiącego z twarzą złożoną na kolanach.
Skałę okrąża szeroka rzeka — skręca tu gwałtownie i powolnym nurtem wpływa w puszczę. Przy samej skale nurt rzeczny wyrwał głębię, po której woda płynie przezroczystą, pełną podwodnych wirów falą.
To było nasze ulubione miejsce. Tu spotykaliśmy się — ja, Tanto i Skacząca Sowa. Tu Tanto uczył nas pływać i skakać ze skały.
Kiedy słońce zachodzi, woda wokół skały podobna jest do srebrnej łąki. Gdy pierwszy raz przyszedłem tu nocą, by zawrzeć z rzeką i Duchem Wód braterstwo krwi, noc była cicha jak spokojny sen. Przyszedłem tu sam — sam jeden chciałem sprzymierzyć się z rzeką. Stanąwszy na skale witałem uniesioną ręką księżyc, puszczę i odbijające się w wodzie wierzchołki drzew.
Na znak przymierza zaciąłem się w rękę i czerwona kropla krwi spadła w łagodny nurt. A potem skoczyłem w srebrną głębię.
Nie jestem już w takiej chwili człowiekiem. Jestem rybą, najbliższym sprzymierzeńcem i przyjacielem Ducha Wód. Rozgarniam rękami chłodną wodę, płynę w dół, potem naprzeciw nurtu, potem nagłym skrętem, jak ryba przestraszona cienia wielkiego ptaka, rzucam się w bok, by otrzeć się o porosły wodorostami blok skały. Kiedy zaś odbijam się od dna, przepływające nade mną ryby świecą łuskami jak świetliki w puszczy — tylko że ich blask też jest zamglony i tajemniczy, choć przyjazny, jak cały świat mojego nowego sprzymierzeńca, Ducha Wód.
Potem wypływam. Bardzo jestem mały wobec ogromu nawisłej nade mną skalnej postaci. A jednak czuję się wielkim, kiedy siadam na skalnej krawędzi. I choć już znowu jestem małym chłopcem, zawarłem nowe braterstwo. Milczymy wszyscy czterej — księżyc, Duch Skały, Duch Wód i ja.
Pod koniec Miesiąca Jagód, kiedy kończył się pogodny dzień, a my zmęczeni całodzienną nauką odpoczywaliśmy jak co dzień na Skale Milczącego Wojownika, od strony wielkich równin dobiegł nas odgłos końskiego galopu. Z początku był cichy. Mogło się wydawać, że to zmęczenie szumi nam w uszach. Pierwszy zerwał się Tanto — potem usłyszeliśmy i my coraz bliższy i wyraźniejszy tętent. Patrzyliśmy na siebie z niepokojem. Z tamtej strony, od strony naszej wioski, bardzo rzadko dawał się słyszeć pogłos końskiego galopu. Nikomu z nas nie wolno było jeździć w tamtym kierunku, a mieszkańcy wioski tylko w najważniejszych sprawach odwiedzali osadę Młodych Wilków. Któż więc mógł to być?
Tanto pierwszy zeskoczył ze skały. Pobiegliśmy z Sową za nim.
Przed namiotem Owasesa stał rosły, czarny koń, okryty pianą. Jeszcze niespokojny, tańczył i bijąc kopytami ziemię, podnosząc w górę łeb z nastawionymi uszami, rżał. Uchwyciłem Tanto za łokieć, serce zabiło mi niespokojnie — to był wierzchowiec naszego ojca. Śledziłem za wzrokiem Tanto i wraz z nim zacząłem iść w stronę wysokiego, starego buku. W cieniu drzewa stał nasz ojciec. Stał milczący, wysoki, odziany tylko w spodnie z frędzlami, używane jedynie na łowy lub do walki. Pierś miał odkrytą, widniały na niej blizny i szeroki ślad niedźwiedzich pazurów.
Tanto, Sowa i ja stanęliśmy tuż przed nim. Nie wolno się było odezwać, póki ojciec pierwszy nie przemówi. Staliśmy więc nieruchomo i bez słowa — choć tak bardzo pragnąłem rzucić się ojcu na szyję, przytulić się do niego, usłyszeć jego głos. Nie widziałem go przecież przez cały okres Wielkiego Słońca.
Ojciec przypatrywał się nam uważnie i bez uśmiechu. W końcu zbliżył się, położył dłoń na ramieniu Tanto, a mnie pogładził po włosach. Na moment osłabłem. Serce podeszło do gardła, a do oczu napłynęły łzy. Było mi bardzo smutno, a równocześnie rosła we mnie złość na siebie, że jeszcze ciągle nie umiem być wojownikiem i że plącze się we mnie jeszcze dusza dziewczyny. Na szczęście ojciec nie przyjrzał mi się uważnie. Widać było, że choć nas obejmuje, myślami jest daleko. Że myślom tym brak spokoju. Nawet Skacząca Sowa rozumiał to dobrze, bo spojrzawszy nań bokiem widziałem, że oczy ma przestraszone i lekko drżą mu ręce. Ojciec kazał nam usiąść, sam siadł obok i zapalił swą małą fajeczkę. To, co mówił, mówił W naszej obecności, ale chyba nie do nas, Patrzył ponad nasze głowy i nie zwracał twarzy nawet ku Tanto, który był przecież prawie młodym wojownikiem. Mówił tak, jakby po prostu chciał słyszeć własne myśli.
— Kiedy byłem takim chłopcem jak ty, mój Uti, i jak Uti z rodu Sowy, nasze plemię przywędrowało w te strony. Kiedy byłem takim chłopcem jak wy, nasze plemię przybyło nad tę rzekę, by wieść życie spokojne. By żyć daleko od osad Okimow — białych ludzi. Wiele Wielkich Słońc przechodziło nad naszą wioską, a w wiosce panował spokój. Słychać było wesołe pieśni i wojownicy tańczyli tańce zwycięskich łowców.
Chcę, aby moi synowie stali się jak najprędzej wojownikami i swoim ramieniem wspierali moje ramię. Biali ludzie znów przypomnieli sobie o naszych wioskach i słońce coraz bardziej zachodzi dla nas poza złe chmury. Okimow znowu odnaleźli drogę do mego tipi i trudno będzie ich z tej ścieżki zawrócić, trudno będzie polować w wolnym lesie i wędrować przez naszą puszczę…
Nie rozumiałem tego, co mówił ojciec, nie rozumiał tego także Sowa. Jeden Tanto wpatrywał się uważnie w twarz ojca, jakby pojął każde słowo i pochwycił te myśli, których ojciec nawet na głos nie wypowiedział. Drżałem lekko, ale nie dlatego, że słońce już dotknęło tarczą drzew na zachodzie i nad ziemią ciągnął wieczorny chłód. Chociaż byłem przy ojcu, przy bracie i przyjacielu, wydawało mi się chwilami, że jestem sam i zdany na łaskę bezlitosnych wrogów.
Tuż po zachodzie słońca powrócił z puszczy Owases. Ojciec przywitał się z naszym nauczycielem bez słowa i bez słowa weszji razem do namiotu. Już po chwili z głębi tipi zaczęły dobiegać krótkie urywane głosy bębna. Był to znak zwołujący wszystkich mężczyzn na naradę. Wtedy Tanto pochwycił mnie i Sowę za ramiona:
— U Owasesa będzie narada wojowników. Jeżeli nie, będziecie hałaśliwi jak dzikie prosięta, zabiorę was z sobą pod namiot, żebyśmy mogli podsłuchać, co starsi powiedzą na naradzie.