Sowa i ja nie śmieliśmy się nawet odezwać, tylko pochwyciliśmy go za ręce gorączkowo, kiwając głowami, błagając go wzrokiem, by zechciał dotrzymać obietnicy.
Słońce już zaszło i wokół namiotu gęstniał mrok, mrok wielkich drzew. Czekaliśmy długie chwile, aż wszyscy wojownicy zejdą się do tipi Owasesa, czekaliśmy ukryci za najbliższą kępą krzaków, nie odzywając się nawet szeptem, bojąc się głośniej odetchnąć.
Dopiero kiedy ostatni z wojowników wszedł do namiotu, poczęliśmy śladem Tanto prześlizgiwać się z kamienia na kamień, bacząc, by nie wejść poza obręb najgłębszego, rzucanego przez sosny cienia. Na trzydzieści kroków przed namiotem legliśmy w wysokiej trawie. Ale wtedy, jak na rozkaz czarownika, komary przypomniały sobie o nas i karząc za zuchwałość cięły niczym grzechotniki. Nie mogłem w pewnej chwili wytrzymać ich ataku i dałem znak Sowie, by ułamał kawałek gałęzi jałowca do oganiania się przed nimi. Sowa był równie głupi, jak ja, i w ciszy wieczornej trzask łamanej gałęzi rozległ się niczym grzmot. Tanto poczęstował nas obu mokasynem, ale na szczęście nikt ze starszych nie zwrócił uwagi na trzask gałęzi.
Czas dłużył się coraz bardziej. Tanto porzucił nas i popełznął przodem. Mieliśmy czekać na jego znak — nie dawał go jednak. Chwilami wydawało mi się, że niedługo już nastanie świt i słońce odkryje nas tutaj schowanych w jałowcu. W końcu wychyliłem głowę zza krzaka, by spojrzeć na namiot Owasesa. W namiocie lśniło już ognisko i w tej samej chwili rozległo się gdzieś obok rechotanie nocnej ropuchy. Był to znak brata, że mamy czołgać się w kierunku namiotu.
Znalazłem się może w połowie drogi, gdy księżyc wyszedł zza chmur i swym blaskiem oświetlił wszystko dokoła. W tym zaś samym momencie rozchyliła się skóra wejściowa namiotu i w jego progu stanął ojciec. Zesztywniałem. Zapragnąłem nagle zapaść się pod ziemię lub stać się niewidocznym jak Manitou. Ojciec stał wprawdzie bokiem do nas, bałem się jednak nań spojrzeć, by własnym wzrokiem nie przyciągnąć jego spojrzenia, tak jak polujący wilk czy polujący myśliwy nie wpatruje się nigdy w swą ofiarę, by nie wyczuwała jego obecności.
Chwilami serce moje ustawało, bo mogłem przysiąc, że ojciec patrzy wprost na mnie. Że za chwilę podejdzie i podniesie w górę jak małego królika. Na szczęście to tylko mój strach miał małe serce. Ojciec nie dostrzegł mnie. Zagwizdał cichutko. Odpowiedziało mu rżenie, a potem odgłos lekkiego galopu. Koń przebiegł o kilka metrów ode mnie i stanął przy ojcu. Po chwili księżyc znów zaszedł za chmury i w zgęstniałym mroku błysnęło ognisko spoza uchylonej zasłony, na tle zaś jego czerwonego blasku mignęła postać wchodzącego do tipi ojca.
Teraz dopiero osłabłem. Przez cały ten czas leżałem z naprężonymi do bólu mięśniami. Szczęki miałem tak zaciśnięte, że podczołgawszy się do Tanto nie mogłem ich rozewrzeć. Tanto błysnął nade mną oczami jak zły ryś.
— Zachowujesz się jak jeżozwierz, który pędzi tam, gdzie go oczy poniosą, bez porozumienia z głową. Oczy twoje są ślepe jak u wilczego szczenięcia, a w głowie twej mieszkają wiewiórki. — Wyzwiska brata były tak ciche, że ledwie mnie dochodziły. — Jak mogłeś wychodzić zza kamienia, gdy księżyc w tym samym czasie chciał obejrzeć świat? Babą będziesz, a nie wojownikiem…
Milczałem z pokorą.
Znaleźliśmy się w końcu pod samym namiotem, po przeciwległej stronie od wejścia. Z górnego otworu wąską smugą dobywał się dym.
Z zewnątrz dobiegał nas szmer cichej rozmowy. Przez małą szparę można było dojrzeć wnętrze tipi. Przy ognisku siedziało zaledwie pięciu wojowników: Owases zwrócony do nas plecami, obok niego po obu stronach Tanone — Złamany Nóż, brat Owasesa, i stary wojownik Gichy-wape, Wielkie Skrzydło. Ojciec mój wraz z czarownikiem Gorzką Jagodą siedzieli naprzeciw nas. Kilku innych wojowników przysiadło poza kręgiem światła.
Czarownik przybrany był w wilczy kołpak i cienko szlifowane rogi bizona, chwiejące się przy każdym ruchu głową. Z szyi zwieszał mu się sznur niedźwiedzich kłów, ramiona miał okryte przybraną piórami skórą czarnego niedźwiedzia.
Ogarnął mnie przeraźliwy lęk. Z tyłu słyszałem, jak Skaczącej Sowie dzwoniły ze strachu zęby. Tanto przytrzymał mu szczękę i pogroził pięścią. Sowa tchnął mi w ucho:
— Skąd tu się wziął Gorzka Jagoda? Czyje oczy go u nas widziały? Istotnie — skąd mógł się wziąć? Od miesiąca przebywał w wiosce nad jeziorem. Nie widzieliśmy go ani przed przybyciem ojca, ani jak wchodził do tipi Owasesa. Drżeliśmy ze strachu. Nawet Tanto oddychał szybciej niż zwykle. Nie mogłem oderwać oczu od postaci Gorzkiej Jagody. Byłem pewien, że widzi nas, że wie o nas, że za chwilę na jego rozkaz duchy zmarłych ukarzą nas za zuchwałość. Przytuliłem się do Sowy czekając na cios. Tanto widząc, co się z nami dzieje, odepchnął nas nieco do tyłu. Posłyszeliśmy jeszcze głos ojca:
— Słuchajcie mnie, wielcy mężowie, a uszy wasze niech będą szeroko otwarte. Cztery Małe Słońca temu przybył do nas biały człowiek z mówiącym papierem. Papier każe opuścić nam nasze tereny i zamieszkać w rezerwatach. Tak chce naczelnik białych, Wap-nap-ao.
Dalszych słów nie dosłyszałem. Tym bardziej że już po chwili Tanto znowu ostrym ruchem ręki kazał nam się cofnąć. Zaledwie kilka słów dotarło do naszych uszu. Nie umieliśmy jednak pojąć ich znaczenia.
Tanto pozostał przy namiocie i na pewno wiedział wszystko, o czym mówią wojownicy. Ogarniał mnie coraz większy niepokój, bo widziałem, jak Tanto kilkakrotnie zacisnął pięści, a raz nawet chwycił za rękojeść noża zawieszonego u pasa. Znowu głos ojca powtórzył kilkakroć imię Wap-nap-ao potem ozwał się głos Owasesa i głos Gorzkiej Jagody. Przygłuchy Wielkie Skrzydło mówił głośniej niż inni i słyszeliśmy dokładnie jego słowa, kiedy rzekł, że nad wioski naszego plemienia znowu, jak za dni jego młodości, nadciągają czarne chmury. Potem znów odezwał się ojciec, ale właśnie wtedy Tanto kazał nam się cofnąć i sam szedł naszym śladem. Gdy wróciliśmy w cień sosen, pochwyciłem go za rękę.
— Tanto — prosiłem — o czym mówili wojownicy? Tanto pochylił się ku nam:
— To, o czym mówili, nie było przeznaczone ani dla mnie, ani dla was. Ja nie pamiętam, o czym mówili.
— Tanto…
— Nie pamiętam — powtórzył i odszedł.
Wróciliśmy z Sową do naszego tipi. Dopiero tutaj Sowa nabrał nieco odwagi. Prędzej niż ja wyzbył się strachu i smutku, toteż zaczął się na mnie złościć:
— Jesteś Uti i będziesz Uti, a w twojej głowie naprawdę mieszkają wiewiórki. Nie umiesz nic wymyślić, żeby twój brat przemówił? Nie umiesz?
Rzeczywiście, nie umiałem. Nie wiedziałem, w jaki sposób można by wydobyć coś z brata. Tanto widział rozmowę. My zaś tylko słyszeliśmy urywki słów, których przecież bez gestu, bez ruchu dłoni i tak pojąć nie można. Tanto poznał całą treść przemówienia ojca i widział, jaki znak uczynił czarownik, a to właśnie mogło być najważniejsze. Ale Tanto nas odpędził, a sam też wycofał się jeszcze przed końcem narady. Widocznie uznał, że ani my, ani nawet on nie ma prawa znać wszystkich myśli starszych. Czułem żal do Tanto, ale tylko żal. Zapewne wiedział, co robi. Natomiast Sowa zaczął mnie złościć.
— A w twojej głowie biegają tchórze! — krzyknąłem. — Byłeś wraz ze mną i sam mogłeś spytać. Jesteś trochę starszy i brat łatwiej by cię posłuchał.
Ku mojemu zdumieniu Sowa jednak nie chciał się dalej kłócić. Zapewne i on był bardziej niespokojny niż zły i tylko gniewem chciał ów niepokój przed sobą i przede mną ukryć. Siedzieliśmy długo przy ognisku, rozmyślając nad tym, jak ochronić wioskę od czarnych chmur i dlaczego, kiedy mówi się o białych ludziach, plemieniu naszemu grozić mają czarne chmury?