Выбрать главу

Ale i tak nic nie wiedzieliśmy i niczego nie umieliśmy wymyślić. Oczy zaczęły się kleić. Dorzuciłem więc na ogień trochę świeżego jałowca, by przegnać komary, które znów sobie o nas przypomniały, i ułożyliśmy się na spoczynek.

Z pierwszego snu wyrwał nas jednak nagły głos bębna, wysoki świst piszczałki. Skoczyliśmy na równe nogi. Wybiegliśmy z namiotu na Plac Wielkiego Ogniska.

Błyskały tu płomienie trzech ognisk, wokół których zebrali się już wszyscy dorośli wojownicy obozu. Rozbrzmiewała powolna na razie muzyka — powolna jak zapowiedź, jak sygnał wywoławczy. Dddniły bębny, świstały piszczałki z piór orlich i flety cisowe, skrzeczały grzechotki z żółwich skorup, oplecione raciczkami jeleni.

Nagle na polanę wbiegł w podskokach wojownik umalowany, w czarne i żółte pasy. Nogi jego zdobiły również malowane gwiazdy i półksiężyce oraz uwieszone u kolan i kostek końskie ogony. Biodra opinała przepaska obszyta piórami kruka… Wojownik wyobrażał noc.

W ślad za nim z ciemności wypadł ogromnym skokiem drugi tancerz — dzień. Świecił pióropuszem z białych piór orlich, twarz pokrył barwami powitalnymi, białą i niebieską, jasne miał mokasyny i nogi przybrane białymi piórami sów.

Tak rozpoczął się taniec o walce Dnia z Nocą — taniec na cześć przybyłego do osady wodza.

Patrzyliśmy szeroko rozwartymi oczami, bębny biły coraz szybciej i coraz szybciej biły nasze serca. Patrząc na walkę Dnia z Nocą poczęliśmy się kołysać w kolanach, wybijać stopami takt, przed oczami migały białe pióra orła i czarne pióra kruka, ręce same unosiły się w górę, a piszczałki i flety świstały nad głowami jak chmury lecących strzał.

Przyjdźcie, podniebne orły, Przyjdźcie i siądźcie niziutko, A polem wejdźcie w głąb tego namiotu, Proszę was o to — wejdźcie, Zbliżcie się do nas, orły, Zamieszkajcie w namiotach naszych.

Kiedy kończy się lato, wawa, dzika gęś, wyrusza na południe. Nad puszczą zaczyna śpiewać Key-wey-keen, północno-zachodni wiatr. Potem znów śnieg przygina ku ziemi białe brzozy, mróz skuwa lodem jezioro. W zimie słychać głos wilczych stad, które wyją do lecącego w górę księżyca, zwołują się na łowy, śpiewają Pieśni Śmierci samotnym łosiom i jeleniom.

My uczymy się wtedy sztuki zakładania sideł, łowienia ryb w przeręblach, samotnych wędrówek przez śnieżną puszczę, prowadzenia psich zaprzęgów. Ale nie tylko dni pędzą szybko — pędzą tygodnie i miesiące. Trudno je objąć pamięcią, nie da się opowiedzieć o wszystkim.

Oto słychać nad puszczą krzyk powracających gęsi. Brat Mokwe, niedźwiedź, wstaje z zimowego legowiska. Jego samica wyprowadza małe na ciepły blask słońca. Bracia bobry znów ukazują okrągłe głowy nad rozlewiskiem wokół swych tam.

Znowu Młode Wilki rozpoczną naukę jazdy konnej i budowy łodzi. Szybki nurt wiosennej fali niesie brzozowe kanoe, jak wiatr. Potem rzeka się uspokaja — jest lato. Płyniemy na mielizny, gdzie w gorącym słońcu lata wygrzewają się tłuste szczupaki.

Już nie jesteśmy tak całkiem mali i bezbronni, jak w pierwszym miesiącu po przybyciu do obozu. Owases oszczędza słów. Nie zawsze oszczędza pasa. Ale hojnie i zawsze rozdaje nam swą wiedzę. Wie też, że najlepszym nauczycielem bywa potrzeba i konieczność. W pierwszym i drugim roku pobytu w obozie rozdziela nam jeszcze żywność. Ale w trzecim i czwartym zaprowadza nowy zwyczaj: kto nie potrafi upolować sobie zwierzyny, ten… nie je. Takie próby trwają wpierw tydzień, potem dwa, trzy…

I oto w piątym roku szkoły natury, od początku Miesiąca Jagód aż po pierwszy śnieg, zdani już jesteśmy tylko na własny oszczep i łuk, na spryt tropiciela i bystrość myśliwskich oczu. Ale nikt nie jest w swych próbach samotny. Niektórzy chłopcy są lepszymi tropicielami, innym znów nawet ptak nie umknie spod strzały, inni jeszcze umieją wabić zwierzynę lub odkrywać nowe łowiska ryb. Każdy więc pomaga każdemu — a własnoręcznie upolowany królik smakuje tysiąckroć lepiej niż ofiarowana przez starszych szynka niedźwiedzia.

Jakże szybko pędzi czas. Oto znów wyją wilki i dmie nad przysypanymi śniegiem namiotami zimowy północny wiatr, i znów śpiewa szumem wody pierwsza wiosenna odwilż.

Nie jestem już małym chłopcem — nie muszę włazić na kamień, by z niego dopiero dostać się na grzbiet koński. Na małych Uti, przybywających do obozu, patrzymy z góry — tak jak Tanto niegdyś na nas patrzył. Tanto jest już prawie wojownikiem… Jak szybko w mej pamięci biegną owe lata!

Znowu minął Miesiąc Kwitnących Drzew. Nad jeziorami rozkrzyczały się wodne ptaki. Słońce było coraz gorętsze, coraz dłużej pozostawało nad puszczą i rosła jego droga ze wschodu na zachód. Trwał Miesiąc Jagód — r październik.

W miesiącu tym — jak co roku — o wiele więcej czasu spędzaliśmy w puszczy niż w obozie. A im dłużej ktoś z nas pozostawał samotny w lesie, tym większe spotykało go uznanie ze strony nauczyciela. Las był już naszym drugim domem, coraz dokładniej odkrywał swe ścieżki i tajemnice.

Pod koniec Miesiąca Jagód wytropiłem w pobliżu Grzmiących Dołów legowisko szarego niedźwiedzia, u podnóża ostrych skał odkryliśmy ze Skaczącą Sową kilka legowisk wilczych. Umieliśmy już wyczytać ze śladów, czy przechodził ścieżką człowiek, jak prędko szedł, jakiego był wzrostu, chory czy zdrowy, czy należało w nim widzieć przyjaciela czy wroga.

Las stał się już nam przyjaznym, starym bratem, żywicielem i domem. Z niego czerpaliśmy swą mądrość — wiedzę o życiu, sztukę życia. Mohe-koos — wilk był nam przyjacielem, choć mógł stać się wrogiem, tak samojak niedźwiedź, łasica czy jeleń. Drzewa chroniły nas przed ulewnymi deszczami, a my prosiliśmy dusze drzew o danie nam kory na kanoe czy gałęzi na łuk.

Po zabiciu niedźwiedzia nie porzucaliśmy na ziemi jego czaszki, lecz zawieszaliśmy ją na gałęzi, ozdabialiśmy koralikami, piórkami, do środka zaś sypaliśmy tytoń jako ofiarę dla ducha niedźwiedzia. Ciało zabitego bobra wraca do rzeki, gdyż żywiołem jego jest woda.Po zabiciu zaś jelenia myśliwi kładą go tak, by głowa zwrócona była w kierunku Key-wey-keen, wiatru północno-zachodniego, przed pyskiem zaś stawiają mu naczynie zjadłem i wtedy rozpoczyna się taniec: myśliwi naśladują bieg jelenia, jego skoki, potem krok myśliwych, scenę ucieczki, ataku i śmierci. Na koniec podchodzą do zabitego zwierza, gładzą go i dziękują, że dał się zabić.

— Odpoczywaj, starszy bracie — śpiewają.

A czarownik przybrany w jelenią skórę z rogami na głowie powiada tak:

— Przyniosłeś nam swoje rogi, i za to ci dziękujemy. Dałeś nam swoją skórę, i za to ci dziękujemy. Mięsem swym napełniłeś nasze żołądki, krwią swoją nasze żyły, i za to bądź szczęśliwy w Krainie Wiecznego Spokoju, gdzie cię spotkamy po śmierci. O wielki, mądry starszy bracie, wybacz, że musieliśmy cię zabić.

— Wybacz, starszy bracie — powtarzają wojownicy.

Nigdy nie zabijaliśmy bez potrzeby. Uczyliśmy się, że Indianin ma prawo polować tylko wtedy, gdy grozi mu głód, że nie wolno też wyruszać mu na polowanie, jeżeli w przeddzień prześnił zły sen lub zabronił mu łowów czarownik. W puszczy bowiem są też wrogowie — złe duchy albo złośliwe i nieprzyjazne małe leśne duszki, sprowadzające ze zwierzęcych śladów w boczne ścieżki, na fałszywe tropy, na moczary i bagna.

Toteż kiedy przyszło nam spędzić noc w puszczy, nie obawialiśmy się ani zwierząt, ani burzy, ani wiatru czy ciemności. Wystarczyło jednak, byśmy posłyszeli jakiś odgłos, którego nikt z nas nie umiał sobie wytłumaczyć — by noc stawała się nagle piekłem, i to nie tylko dla małych chłopców. Kuliliśmy się przy ognisku, drżąc ze strachu, bo zdawało się nam, że widzimy w ciemnościach nieprzyjazne ludziom, drzewom i zwierzętom złe duchy, sługi Kanahy: szkielety bez głów, pędzące jelenie o wyżartych wnętrznościach, siedzącego na grzbiecie jelenia ślepego rysia, który w kłach trzyma płaczące dziecko.