— Taka jak ten dorsz? — spytał Will, pokazując rybackie trofeum Svengala. Wilk morski roześmiał się, szczerze rozbawiony.
— Dużo większa, chłopcze. O wiele, wiele większa.
— A więc taka wielka, jak mors? — dopytywał się Will. W południowej części zatoki osiedliło się spore stadko zwierząt, których nazwę poznał dzięki jednemu z członków załogi. Svengala coraz bardziej bawiła ignorancja chłopca.
— Jeszcze większa. Zwyczajne wieloryby są wielkie jak domy. Naprawdę ogromne. Ale Wielki Błękitny Wieloryb to całkiem inna sprawa. Jest taki wielgachny, jak jeden z tych waszych zamków. Wciąga wodę, a potem wypluwa ją przez otwór, który ma na szczycie łba.
— Aha. Rozumiem — rzekł ostrożnie Will, wypadało bowiem coś powiedzieć.
— No, więc gdy połyka tę wodę — tłumaczył cierpliwie Svengal — mamy odpływ. A potem ją wypluwa…
— Tym otworem na czubku głowy? — upewnił się Will.
Zabrał się tymczasem do patroszenia dorsza. Wszystko to brzmiało zbyt fantastycznie, jakoś nie przemawiała mu do wyobraźni ryba z otworem w głowie, która oddychała wodą. Svengal zmarszczył brwi, niezadowolony, że mu przerwano. Zdawało mu się także, że słyszy w głosie chłopca nutkę niedowierzania.
— Tak jest! Przez otwór, który ma na czubku łba. Kiedy to robi, następuje przypływ. I tak dzieje się dwa razy dziennie.
— Ale dlaczego każdego dnia o innej porze? — pytał dalej Will, ku niejakiemu zakłopotaniu Svengala. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia. Legenda nic o tym nie wspominała.
— Bo wieloryb to wieloryb, chłopcze! Przecież wieloryby nie wiedzą, która jest godzina, no nie? — to rzekłszy, pochwycił sznur, na który nanizane były oczyszczone ryby, zabrał swój nóż i ruszył po plaży w stronę domu, pozostawiając na brzegu Willa, który musiał zmyć z dłoni krew i rybie łuski.
Erak siedział na ławie przed domem służącym za jadalnię.
— Piękny dorsz — stwierdził, a Svengal skinął głową w podzięce za pochwałę. Erak wskazał kciukiem w kierunku Willa i spytał: — O co chodziło?
— Że co? A, pytasz o chłopca. Opowiadałem mu tylko o Wielkim Błękitnym Wielorybie — wyjaśnił Svengal. Erak podrapał się w zamyśleniu po brodzie.
— Nie może być? A to po co?
Svengal zastanowił się przez dłuższą chwilę.
— No, bo on pytał mnie o przypływ, znaczy, skąd się bierze, i takie tam — odczekał moment, na wypadek gdyby dowódca miał coś jeszcze do powiedzenia, a potem wzruszył ramionami i wszedł do środka.
— Pytał o przypływ… — rzekł do siebie Erak. Trzeba będzie mieć baczne oko na chłopaka — pomyślał.
Przez kilka następnych godzin nie ruszał się sprzed chaty; wszystko wskazywało na to, że drzemie sobie w słońcu. Jednak spod przymkniętych powiek obserwował bezustannie ucznia zwiadowcy. Po jakimś czasie zauważył, że chłopak rzuca kawałki drewna do wody, a potem obserwuje, jak odpływ wynosi je na pełne morze.
— Ciekawe — mruknął do siebie kapitan wilczego okrętu. Zauważył, że Will stoi bez ruchu i, osłoniwszy oczy dłonią, spogląda ku wejściu zatoki. Erak popatrzył w tę samą stronę i zaskoczony, zerwał się z ławy.
Do zatoki wpływał inny okręt, mocno pochylony na bok i zanurzony; jego wioślarze pracowali nierówno, najwyraźniej ostatkiem sił.
Rozdział 8
Szary jeździec kulił się z chłodu, szczelnie zawinięty w płaszcz, gdy z wolna przemierzał pola pośród gęstej mżawki. Kopyta jego koni — jednego dosiadał, a drugi służył mu za luzaka, niosącego kilka niezbyt ciężkich tobołków — rozbryzgiwały wodę w kałużach powstałych w zagłębieniach drogi.
Za nim, na tle szarego nieba, wznosiły się wieże Zamku Araluen. Jednak Halt nie oglądał się, by podziwiać ten wspaniały widok. Gnał prosto przed siebie.
Usłyszał podążających za nim jeźdźców na długo, nim się z nim zrównali. Abelard zastrzygł uszami na odgłos łomoczących kopyt końskich i Halt wiedział, że jego konik rozpoznał konie zwiadowców. Nadal się nie odwracał. Wiedział, kim są jeźdźcy. Wiedział też, dlaczego go ścigają. Był nawet nieco zawiedziony. Miał nadzieję, że w całym zamieszaniu, jakie towarzyszyło jego banicji, Crowley zapomni o pewnym drobiazgu, który teraz jednak Halt będzie musiał oddać.
Westchnął lekko ze znużeniem, godząc się z tym, co nieuniknione. Dotknął lekko szyi Abelarda. Konik zareagował natychmiast, stając w miejscu. Luzak podążający z tyłu uczynił to samo. Tętent zbliżał się; Halt nie poruszał się, patrząc tępo na horyzont, gdy Crowley i Gilan znaleźli się u jego boku.
Cztery konie dotknęły się pyskami na powitanie. Trzej mężczyźni wykazali nieco więcej rezerwy. Przez chwilę panowało niemiłe milczenie, które wreszcie przerwał Crowley.
— Ha, wcześnie wstałeś. Musieliśmy zdrowo pospieszyć nasze konie, by cię dogonić — rzekł, siląc się bez większego powodzenia na jowialność, którą maskował swe ubolewanie wobec tego, jak potoczyły się wypadki. Halt zerknął bez zaciekawienia na ich wierzchowce. Z ich nozdrzy unosiły się w zimnym powietrzu kłęby pary.
— Widzę — odparł spokojnie. Starał się udawać, że nie dostrzega wzburzenia malującego się na twarzy Gilana. Wiedział, że jego dawny uczeń szczerze cierpi z powodu niewytłumaczalnego zachowania swego mistrza, nic jednak nie mógł na to poradzić.
Teraz i Crowley spoważniał. Nie było po co odwlekać przykrej formalności.
— Halt, jest pewna rzecz, o której może zapomniałeś. Przykro mi, ale muszę nalegać… — urwał.
Halt nie zamierzał ułatwiać mu zadania, toteż przybrał zdumiony wyraz twarzy.
— Na opuszczenie królestwa mam czterdzieści osiem godzin — zauważył. — Licząc od świtu dzisiejszego dnia. Zapewniam cię, że nim upłynie wyznaczony czas, znajdę się za granicą. Nie ma potrzeby, byś mnie eskortował.
Crowley potrząsnął głową. Kątem oka Halt dostrzegł, że Gilan odwraca wzrok. Była to bolesna scena dla wszystkich trzech zwiadowców. Wiedział dobrze, po co przyjechał Crowley. Halt sięgnął pod płaszcz do zawieszonego na szyi srebrnego łańcuszka.
— Liczyłem trochę na to, że zapomnisz — odezwał się, starając się, by zabrzmiało to beztrosko, jednak z umiarkowanym powodzeniem, bowiem coś chwytało go za gardło. Crowley skrzywił się niewesoło.
— Wiesz, że nie wolno ci zachować Liścia Dębu. Jako skazany na banicję, zostałeś tym samym wykluczony z Korpusu Zwiadowców.
Halt skinął głową. Czuł bolesne ukłucie w sercu, gdy rozpiął łańcuszek i przekazał dowódcy srebrną odznakę. Metal wciąż jeszcze był ciepły od dotyku jego ciała. Oczy zamgliły mu się, gdy odznaka spoczęła na dłoni Crowle’a. Taki mały, nic nieznaczący kawałek metalu — pomyślał — a przecież znaczył dla niego tak wiele. Przez większą część życia nosił ów Liść Dębu z dumą — jak wszyscy zwiadowcy. A teraz musiał się z nim rozstać.
— Przykro mi — rzekł Crowley grobowym głosem. Halt machnął ręką.
— Przecież to drobiazg — odpowiedział.
Znów zapadło milczenie. Crowley spoglądał w oczy Halta, próbując przeniknąć zasłonę tajemnicy. Zasłonę niedbałej, obojętnej akceptacji. Wiedział, że to tylko pozory, lecz musiała istnieć przecież jakaś przyczyna…
Wreszcie dowódca nie wytrzymał, pochylił się w siodle i chwycił mocno Halta za przedramię.
— Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś? — spytał gniewnie.
I znów to irytujące machnięcie ręką.
— Już mówiłem — przypomniał Halt — że wypiłem za dużo gorzałki. Wiesz dobrze, że zawsze miałem słabą głowę.
Zdołał nawet się uśmiechnąć. Jednak uśmiech na jego twarzy przypominał raczej dziwaczny grymas. Crowley puścił go, zawiedziony.