— Z Bogiem — rzekł w końcu, głosem drżącym od tłumionych emocji. W następnej chwili niezwykle jak na siebie gwałtownym ruchem szarpnął za wodze, odwracając łeb wierzchowca, i odjechał galopem z powrotem w stronę Zamku Araluen.
Halt spoglądał za nim przez chwilę; maskujący płaszcz zwiadowcy wkrótce zniknął pośród szarej mżawki. Następnie odwrócił się do swego byłego ucznia i uśmiechnął się smutno. Tym razem i uśmiech, i smutek były szczere.
— Zegnaj, Gilanie. Miło mi, że zechciałeś się ze mną pożegnać.
Jednak młodszy zwiadowca przybył tu z całkiem innym zamiarem.
— Wcale nie zamierzam się z tobą pożegnać — oświadczył stanowczo. — Wyruszam z tobą.
Halt uniósł jedną brew. Gilan wiedział aż nazbyt dobrze, co to znaczy.
— Na wygnanie? — spytał Halt młodzieńca, a Gilan potrząsnął energicznie głową.
— Nie. Wiem, co zamierzasz uczynić — odparł. Wskazał na jucznego konika, czekającego cierpliwie za Abelardem. — Zabrałeś ze sobą Wyrwija. To jasne jak słońce, że wyruszasz na poszukiwanie Willa. Prawda?
W pierwszej chwili Halt chciał zaprzeczyć, ale udawał już zbyt długo i miał tego powyżej uszu. Poczuł coś na kształt ulgi, kiedy wreszcie mógł przyznać się do prawdziwych przesłanek, jakie nim powodowały.
— Nie miałem wyjścia, Gilanie — oświadczył spokojnie. — Obiecałem mu to. Nie istniał żaden inny sposób, by zwolniono mnie ze służby.
— Ale czy musiałeś posunąć się aż tak daleko? — spytał Gilan z niedowierzaniem w głosie. — Nie przyszło ci na myśl, że Duncan mógł kazać cię ściąć?
— Coś mi mówiło, że tego nie uczyni. Trzeba było zaryzykować.
Gilan smutno pokręcił głową.
— Na wygnanie, czy dokądkolwiek — oznajmił — ale jadę z tobą.
Halt odwrócił wzrok. Wziął głęboki wdech, potem westchnął. Musiał przyznać, że była to niemała pokusa. Wybierał się w długą, ciężką i niebezpieczną drogę, toteż cieszyłby się, mając Gilana za towarzysza, nie mówiąc już o tym, że miecz młodego zwiadowcy mógł się podczas niej bardzo przydać. Jednak Gilan potrzebny był gdzie indziej i Halt, któremu mocno ciążyła świadomość, iż porzucił swe obowiązki, nie mógł pozwolić, by młodzieniec poszedł jego śladem.
— Gilanie, nie wolno ci — powiedział. Gilan już chciał się odezwać, ale Halt powstrzymał go ruchem ręki. — Miej na uwadze, że prosiłem, by pozwolono mi udać się na poszukiwanie Willa, ale mi odmówiono, jako że ponoć jestem tu potrzebny. A raczej byłem potrzebny — uściślił. Umilkł na chwilę, a Gilan przytaknął ruchem głowy.
— No cóż, w moim mniemaniu ta potrzeba nie jest aż tak wielka. Jednak to tylko moja ocena i niewykluczone, że się mylę. Foldar na wolności stanowi rzeczywiste zagrożenie dla królewskiej władzy. Jego opór trzeba zdławić w zarodku. Nim jeszcze zdoła skupić wokół siebie większą grupę zwolenników, trzeba go wytropić, osaczyć i unieszkodliwić. I powiem szczerze, że żaden ze zwiadowców nie nadaje się do tego zadania lepiej niż ty.
— Nie licząc ciebie — zauważył Gilan, a Halt przyznał mu rację lekkim skinieniem głowy. Nie była to kwestia zbyt wygórowanego mniemania o sobie, a po prostu świadomość własnych możliwości.
— Może i tak — stwierdził — ale nie w tym rzecz. Jeśli zabraknie nas obu, Crowley będzie musiał powierzyć to zadanie komuś innemu.
— Nie obchodzi mnie to — obruszył się Gilan. Zwinął rzemień wodzy w dłoni, po czym znów go rozprostował. Halt uśmiechnął się do niego łagodnie.
— A mnie owszem, Gilanie. Niełatwo jest zerwać więzy lojalności. To boli, możesz mi wierzyć. Otóż nie pozwolę, żebyś wyrządził podobną krzywdę sobie samemu.
— Ale… Halt — Gilan był bliski rozpaczy, a szpakowaty zwiadowca zdawał sobie sprawę, że wręcz bliski łez. — Ciąży na mnie odpowiedzialność, bowiem to ja porzuciłem Willa. Zostawiłem go samego w Celtii! Gdybym został wtedy z nim, nigdy nie wpadłby w łapy Skandian!
Halt pokręcił głową. Gdy starał się pocieszyć młodzieńca, jego głos zabrzmiał zaskakująco łagodnie:
— Nie możesz się o to winić — stwierdził. — To, co wówczas uczyniłeś, było słuszne. Możesz winić raczej mnie — o to, że przyjąłem w nasze szeregi chłopaka, który miał dość honoru i odwagi, by tak się zachować. No i za to, że wyszkoliłem go w taki sposób, żeby nie istniał ani cień wątpliwości, iż tak właśnie postąpi.
Przerwał, by dać mu czas na przetrawienie tych słów. Gilana ogarnęły wątpliwości i nie był już tak pewien swego postanowienia, a Halt doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Dorzucił jeszcze jeden argument:
— Gilanie, czy nie pojmujesz, że mogę porzucić swe stanowisko dlatego właśnie i tylko dzięki temu, że ty pozostaniesz na straży? Wiem, i nie będę tego krył, że mało kto może mnie zastąpić. Jednak ty, jako jeden z niewielu, potrafisz sprostać temu zadaniu.
Słysząc to, Gilan zgarbił się lekko. Ze wzrokiem wbitym w ziemię mruknął gardłowym głosem:
— Dobrze. Już dobrze. Ale znajdź go, Halt. Znajdź go i przywieź z powrotem.
Halt znów obdarzył go niewesołym uśmiechem i pochylił się, by pochwycić ramię młodzieńca.
— To tylko rok — stwierdził. — Będziemy z powrotem, ani się obejrzysz. A teraz żegnaj, Gilanie.
— Z Bogiem — odpowiedział mu młody zwiadowca łamiącym się głosem. Rozległ się głuchy stukot kopyt na nawierzchni drogi: Abelard i Wyrwij ruszyli w stronę wybrzeża.
Gdy tak jechali, wiatr wiał Haltowi w twarz, ciskając w nią maleńkie kropelki deszczu. Woda zbierała się w większe krople na jego ogorzałym obliczu, a krople te spływały w dół po policzkach.
Rozdział 9
Nadpływający okręt zbliżał się powoli ku plaży, mocno przechylony na bok, a przy tym zanurzony znacznie głębiej niż powinien. Krawędź lewej burty wznosiła się zaledwie dziesięć centymetrów nad linią wody. Tymczasem załoga Eraka wyległa z chaty, by przyjrzeć się nowo przybyłym.
— To Slagor! — zawołał jeden ze Skandian na plaży, rozpoznawszy rzeźby zdobiące dziób.
— Co on tu robi? — zdziwił się ktoś inny. — Kiedy wypływaliśmy do Araluenu, siedział sobie spokojnie i bezpiecznie w Skandii.
Will wybiegł zza skał, gdzie rzucał do wody kawałki drewna. Dostrzegł Evanlyn, która wyjrzała z przybudówki. Po chwili znalazł się tuż obok niej. Wobec nowych okoliczności zapomniała o swym rozdrażnieniu.
— Skąd przypłynął ten okręt? — spytała ciekawie, ale Will tylko wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. Byłem tam, przy skałach, spojrzałem, a tamci już wpływali do zatoki.
Okręt znajdował się już blisko brzegu. Will stwierdził, że członkowie jego załogi sprawiali wrażenie wycieńczonych i wynędzniałych. Teraz dawało się też dostrzec, iż wiele z desek tworzących pokrywę kadłuba było potrzaskanych; zamiast masztu sterczał tylko kikut. Stojący wokół Willa Skandianie także nie omieszkali tego zauważyć.
— Slagor! — zawołał Erak. — Skąd, u diabła, się tu wziąłeś?
Krzepki mężczyzna siedzący u steru uniósł dłoń w geście powitania. Widać było, że jest tak samo wycieńczony, jak reszta jego załogi. Jeden z żeglarzy stanął na dziobie i rzucił zwój ciężkiej liny ludziom Eraka czekającym na brzegu. W mgnieniu oka kilkunastu z nich pochwyciło ją i zaczęło ciągnąć okręt przez ostatnich kilka metrów. Wioślarze z ulgą wypuścili drzewca wioseł, nie mając nawet sił, by wciągnąć je na pokład. Ciężkie, dębowe wiosła pogrążyły się w wodzie, obijając się o burty.