Выбрать главу

Była to okolica, w której bandyci z łatwością mogli wpaść na podróżnych. Gęste drzewa w pobliżu drogi stwarzały doskonałe warunki do zasadzki. Halt jednak był w tak posępnym nastroju, że wręcz ucieszyłby się, gdyby jacyś pechowi zbójnicy zechcieli podjąć próbę pozbawienia go nielicznych dóbr, jakie miał w swym posiadaniu.

Ciężka saksa i lekki nóż do rzucania, ukryte pod płaszczem, znajdowały się w zasięgu ręki, podobnie jak długi łuk oparty o łęk siodła — z założoną cięciwą, zgodnie z przyjętym przez zwiadowców zwyczajem. Spod płaszcza wyglądały pierzaste bełty strzał; było ich dwa tuziny, a w razie jakiegoś zagrożenia trzeba było zaledwie ułamka sekundy, by śmiercionośne pociski zaczęły ze świstem przecinać powietrze. Powiadano, że każdy zwiadowca nosi w kołczanie życie dwudziestu czterech ludzi, co stanowiło wyraz swoistego uznania dla ich nieomylnej, nieludzkiej wprost celności przy strzelaniu z łuku.

Oprócz broni i własnego wyczulonego instynktu Halt dysponował też nad potencjalnym napastnikiem przewagą innego rodzaju. Oba konie — Wyrwij i Abelard — zostały wyszkolone w ten sposób, by niepostrzeżenie dawać znak jeźdźcowi, gdy wyczują czyjąś obecność. I oto właśnie Abelard zastrzygł kilkakrotnie uszami, po czym i on, i Wyrwij potrząsały łbami, cicho przy tym parskając.

Halt wyciągnął rękę i leciutko poklepał swojego wierzchowca po grzbiecie.

— Dobre koniki — rzekł półgłosem.

Każdy niewtajemniczony obserwator uznałby, że jeździec po prostu uspokaja zwierzęta, w czym nie było zgoła nic niezwykłego. Tymczasem, wyostrzone zmysły zwiadowcy rejestrowały każdy szczegół otoczenia. On sam pozostawał zaś w stanie najwyższej gotowości. Wypowiedział niemal bezgłośnie jeszcze jedno słowo:

— Gdzie?

Abelard przekrzywił nieznacznie głowę w lewą stronę, wskazując w ten sposób kępę drzew rosnących bliżej drogi niż pozostałe, około pięćdziesięciu metrów przed nimi. Halt odwrócił się niedbale za siebie i spostrzegł, że Wyrwij kłusujący lekko za nim, spogląda w tym samym kierunku. Nie ulegało wątpliwości: oba koniki wyczuły czyjąś obecność pośród drzew. Halt przemówił znowu:

— Dobrze.

Wiedząc, że ich ostrzeżenie zostało odebrane i potraktowane z należytą powagą, oba konie z powrotem skierowały łby przed siebie. Tak oto, dzięki doskonałemu porozumieniu człowieka ze zwierzęciem, zwiadowcy, prócz własnych niezwykłych umiejętności, byli w stanie wykorzystać w starciu z nieprzyjacielem czuły węch swoich wierzchowców.

Udając, że wciąż nie zdaje sobie sprawy z tego, że ktoś kryje się pośród drzew, Halt jechał dalej. Uśmiechnął się do siebie na myśl, że konie były jedynie w stanie powiadomić go o tym, że ktoś tam jest, ale nie potrafiły przewidzieć intencji tej osoby ani odróżnić wroga od przyjaciela. To by dopiero były nadnaturalne zdolności…

Od drzew dzieliło go tylko czterdzieści metrów; rosło ich tam kilka, otoczone były gęstymi krzakami. Wprost idealna kryjówka dla kogoś, kto chciałby przygotować zasadzkę. Ale z drugiej strony — rozumował Halt — ktoś mógł po prostu skryć się tam przed mżawką padającą już od z górą dziesięciu godzin. Halt spoglądał bystro spod kaptura. Teraz, gdy zbliżyli się do potencjalnego napastnika, Abelard wydał z siebie coś w rodzaju głębokiego pomruku. Był to odgłos właściwie niesłyszalny, raczej gardłowa wibracja, którą zwiadowca bardziej wyczuł niż usłyszał. Halt lekko ucisnął kolanem bok wierzchowca.

— Wiem — szepnął; zdawał sobie sprawę, że cień kaptura skrywa poruszenie jego ust.

Wreszcie uznał, że jest już dość blisko. Łuk dawał mu przewagę tylko dopóty, dopóki pozostawał w odpowiedniej odległości. Leciutko pociągnął za wodze, Abelard zatrzymał się, Wyrwij postąpił jeszcze krok i również stanął.

Wprawnym, płynnym ruchem Halt wydobył z kołczana strzałę i założył ją na cięciwę. Łuku nie naciągnął, bo dziesięciolecia nieustannych wytrwałych ćwiczeń sprawiły, iż był w stanie tego dokonać oraz wycelować i wystrzelić w mgnieniu oka.

— Pokaż się, chcę cię zobaczyć — zawołał donośnym głosem. Po chwili z krzaków wyłonił się jeździec — mocno zbudowany, rosły. Zatrzymał konia na skraju drogi.

Wojownik — stwierdził Halt, spostrzegając matowy połysk kolczugi. Miał też na sobie płaszcz z kapturem, chroniący go przed deszczem. Zwykła stożkowata misiurka zwisała u jego siodła, na ramię miał zarzuconą okrągłą tarczę bez herbu. Halt nie dostrzegł miecza ani żadnej innej broni, ale, logicznie rzecz biorąc, takowa powinna znajdować się po lewej stronie jeźdźca, czyli po tej, której nie widział. Niewątpliwie jednak można było założyć, iż jakowymś orężem tamten dysponuje. Byłoby rzeczą dość niezwykłą, gdyby ktoś noszący zbroję i tarczę nie miał też i miecza.

Wszelako jednak sylwetka wydała mu się znajoma. Jeszcze chwila i Halt rozpoznał jeźdźca. Wsunął z powrotem strzałę do kołczanu i ruszył do przodu.

— Co tu robisz? — spytał, wiedząc już niemal na pewno, jaką usłyszy odpowiedź.

— Jadę z tobą — oznajmił Horace, potwierdzając przypuszczenia Halta. — Chcesz znaleźć Willa, a ja zamierzam wybrać się z tobą.

— Rozumiem — rzekł Halt, ściągając wodze, gdy znalazł się obok młodzieńca.

Horace był wysokim chłopakiem, a przy tym jego bojowy rumak mierzył w kłębie kilka piędzi więcej niż Abelard. Zwiadowca musiał tedy zadrzeć głowę do góry, by popatrzeć na twarz młodego wojownika. Dostrzegł w niej spokojną determinację, wyraz powziętego postanowienia.

— A jak myślisz, co powie twój mistrz sztuk walki, gdy się o tym dowie? — spytał.

— Sir Rodney? — Horace wzruszył ramionami. — Już o tym wie. Powiedziałem mu.

Halt przekrzywił głowę, nieco zaskoczony. Przypuszczał bowiem dotąd, że Horace po prostu uciekł, by do niego dołączyć. Jednak rycerski czeladnik był młodzieńcem prostolinijnym, szczerym i nieskłonnym do działania w ukryciu czy do podstępów. Potajemna ucieczka po prostu nie leżała w charakterze Horace’a.

— I cóż rzekł na tę wiekopomną wieść?

Horace zmarszczył brwi, wyraźnie nie zrozumiał.

— Słucham? — spytał niepewnie, na co Halt westchnął.

— Co powiedział, kiedy go o tym powiadomiłeś? Jak go znam, to pewnie dał ci w ucho? — Rodney nie słynął bynajmniej z wyrozumiałości wobec niezdyscyplinowanych uczniów swej szkoły. Przeciwnie, cechowała go porywczość, która nieraz dawała się kadetom we znaki.

— Nie — odparł bezbarwnym głosem Horace. — Poprosił, żebym przekazał ci wiadomość.

Halt potrząsnął głową z niedowierzaniem.

— A jaka to wiadomość? — spytał; zauważył, że Horace poruszył się niespokojnie w siodle, wyraźnie czując się nieswojo wobec mrukliwego zwiadowcy.

— Kazał życzyć ci powodzenia — odparł po chwili. — I jeszcze, że przybywam za jego zgodą, ale żebym nikomu o tym nie rozpowiadał.

— Rzecz jasna — powtórzył Halt, nie dając po sobie poznać, jak zaskoczył go ten nieoczekiwany gest ze strony Sir. Rodneya. — Trudno się spodziewać, by wyraził oficjalną zgodę na twoją ucieczkę w towarzystwie przestępcy skazanego na banicję, nieprawdaż?

Horace zastanowił się nad tym i skinął głową.

— Pewnie nie — odezwał się. — A więc pozwolisz, żebym z tobą pojechał?

Halt żachnął się.

— Oczywiście, że nie — oświadczył. — Nie mam czasu, żeby się tobą opiekować.