Выбрать главу

Słysząc lekceważący ton Halta, chłopak poczerwieniał z gniewu.

— Sir Rodney powiedział też, że przyda się dobry miecz, by chronić cię podczas twych wędrówek.

— Tak właśnie brzmiały jego słowa? — spytał Halt, spoglądając uważnie na młodzieńca.

Horace potrząsnął głową.

— No… niezupełnie.

— W takim razie powtórz mi je dokładnie — zażądał. Horace wziął głęboki wdech.

— No… powiedział: „przyda ci się dobry miecz do obrony.”

Halt skrył uśmiech.

— Do czyjej obrony? Masz nim bronić mnie czy raczej własnego tyłka?

Horace zaczerwienił się jak burak i nic nie odpowiedział. Jednak milczenie było w tym wypadku najlepszą repliką. Halt przyglądał mu się uważnie. Nie lekceważył bynajmniej słów Rodneya i zdawał też sobie sprawę, że chłopakowi nie brak odwagi. Dowiódł tego na równinie Uthal, gdy wyzwał na pojedynek samego Morgaratha.

Mogło się jednak zdarzyć, iż za sprawą tamtego zwycięstwa stał się zarozumiały i zbytnio zadufany w sobie — innymi słowy, że sława i pochwały zawróciły mu w głowie. Gdyby tak się stało, natychmiast odpowiedziałby na sarkastyczną uwagę Halta. Jednak tego nie uczynił i takie zachowanie mówiło niemało o charakterze chłopaka. Jak te dzieciaki się zmieniają — pomyślał Halt. Pamiętał, że przed wstąpieniem do szkoły, Horace zachowywał się niekiedy jak tępy osiłek i dokuczał słabszym. Jednak od tego czasu najwyraźniej dojrzał, a i dyscyplina Szkoły Rycerskiej uczyniła swoje. Ciekawa przemiana…

Zastanowił się raz jeszcze. Prawdę powiedziawszy, miło by było mieć towarzystwo podczas tej wyprawy. Odmówił Gilanowi, bo wiedział, że jego dawny uczeń potrzebny jest w Araluenie. Tymczasem sprawa z Horace’em przedstawiała się zgoła inaczej. Otrzymał pozwolenie na tę wyprawę od swego dowódcy — nieoficjalne, ale pozwolenie. Ten dzieciuch potrafił posługiwać się mieczem jak mało kto. Był przy tym lojalny i można było na niego liczyć.

No i — Halt musiał się do tego przyznać przed samym sobą — odkąd Will znalazł się w niewoli, brakowało mu obecności kogoś młodego. Brakowało mu młodzieńczego entuzjazmu i zapału… I wstyd powiedzieć, ale brakowało mu nawet tych nigdy niekończących się pytań, które stanowiły, tak czasem irytujący, przywilej młodości.

Uświadomił sobie, że Horace spogląda na niego z niepokojem. Czekał na decyzję, bo jak dotąd otrzymał w odpowiedzi tylko zjadliwą uwagę Halta na temat tego, czyj mianowicie tyłek ma być chroniony. Westchnął ciężko i nieco przesadnie zmarszczył brwi.

— Pewnie będziesz dniem i nocą zasypywał mnie pytaniami, co?

Na dźwięk napastliwego tonu jego głosu Horace skulił się nieco, ale w następnej chwili pojął znaczenie wypowiedzianych słów. Twarz chłopaka rozjaśniła się.

— To znaczy, że mogę jechać? — spytał; w podnieceniu jego głos zabrzmiał piskliwiej, niżby wypadało tak dzielnemu wojownikowi. Halt pochylił się, by poprawić rzemień u przytroczonej do siodła sakwy, który wcale nie wymagał poprawienia. Nie chciał, by akurat teraz chłopak dojrzał uśmiech, jaki pojawił się na jego twarzy.

— Chyba muszę się zgodzić — rzekł z udawaną niechęcią. — Przecież nie możesz wrócić do sir Rodneya, skoro już i tak uciekłeś, no nie?

— On przecież… to znaczy… Dziękuję ci, Halt! Nie pożałujesz, obiecuję! Dawno sobie obiecałem, że pomogę ci znaleźć Willa i go uratować.

Chłopak perorował dalej, zachwycony tym, że Halt pozwolił mu wziąć udział w wyprawie. Zwiadowca tymczasem ścisnął lekko Abelarda kolanami i ruszył do przodu, a Wyrwij podążył za nim. Horace spiął swojego wierzchowca, by zrównać się z Haltem, wciąż dając upust swej radości i wdzięczności.

— Wiedziałem, że wyruszysz na jego poszukiwanie. Od razu zgadłem, że specjalnie obraziłeś króla Duncana. Nikt w całym Redmont nie mógł uwierzyć, kiedy rozeszła się wieść o tym, co zrobiłeś, ale ja od razu pojąłem, że to po to, żeby móc wyruszyć i odbić Willa, i żeby …

— Dosyć tego! — Halt uniósł dłoń, by przerwać ten potok słów, a Horace umilkł wpół zdania, chyląc głowę.

— Tak. Jasne. Przepraszam. Już ani słowa — obiecał.

— Byłbym wdzięczny… — skinął głową Halt.

Uciszony Horace jechał w milczeniu obok swego nowego mistrza. Zmierzali w kierunku wschodniego wybrzeża. Przebyli co najmniej sto metrów, nim ciekawość znów wzięła górę:

— Gdzie znajdziemy jakiś statek? — spytał. — Czy popłyniemy prosto do Skandii? Czy o tej porze roku można tam dopłynąć?

Halt odwrócił się, by zgromić młodzieńca spojrzeniem.

— No pięknie, już się zaczyna — mruknął zrzędliwie.

Jednak w głębi duszy poczuł się znacznie raźniej. Mało tego: tak lekko na sercu nie było mu już od długich tygodni.

Rozdział 11

Niespodziewane przybycie okrętu Slagora, noszące go nazwę „Wilczy Kieł”, sprawiło, że życie na Skorghijl stało się jeszcze cięższe.

Przede wszystkim w kwaterach zrobiło się ciasno, bo zamieszkiwały je dwie załogi, podczas gdy miejsca było tylko dla jednej. Ciasnota sprawiała, że coraz częściej dochodziło do bójek. Źle znoszący bezczynność Skandianie zabijali czas, oddając się pijaństwu i grze — co nader często kończyło się gwałtownymi sprzeczkami. Dopóki dotyczyło to członków jednej załogi, kłótnie wybuchały i szybko gasły, po czym zapominano o nich. Jednak gdy w grę zaczęła wchodzić lojalność wobec kolegów, z którymi żeglowało się i walczyło ramię w ramię, spory stawały się zażarte i nieraz sięgano po broń, nim Erak zdążył na powrót zaprowadzić spokój.

Will zauważył, że Slagor nigdy nie podnosił głosu, by uciszyć spory. Im dłużej obserwował kapitana „Wilczego Kła”, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że człowiek ten ma niewielki mir u swych ludzi i nie cieszy się szczególnym poważaniem innych Skandian. Zrozumiał, że ludzie z jego załogi służyli mu dla pieniędzy, nie zaś z poczucia lojalności.

Gdy przybyła druga załoga, Willowi i Evanlyn przybyło też pracy — w dwójnasób. Musieli teraz, gotować dla dwukrotnie większej liczby wygłodniałych wojów, którym trzeba było podawać misy z jedzeniem, a potem je po nich zmywać. Dwakroć więcej Skandian wydawało im teraz polecenia, żądając takich czy innych posług. Na szczęście, przynajmniej ich skromna kwatera w przybudówce wciąż pozostała do ich wyłącznej dyspozycji. Jako że było tam zbyt ciasno dla któregokolwiek z rosłych wojowników, żaden z nich nawet nie pomyślał, by się w niej urządzić. Cóż — jak stwierdził Will — była to jedyna dobra strona niewoli u wielkoludów.

Jednak Willowi i Evanlyn dały się we znaki nie tylko ciągłe bójki i dodatkowe obowiązki. Dla księżniczki wieść o zemście zaprzysiężonej przez Ragnaka tajemniczym Vallom była wprost druzgocąca. Bez wątpienia szło teraz o jej życie, a najdrobniejszy błąd, jakiekolwiek rzucone przez któreś z nich nieopatrzne słowo, mogły stanowić dla niej wyrok śmierci. Wciąż przypominała Willowi, by strzegł się, by dalej odnosił się do niej jak do równej sobie, tak jak czynił to, nim wyjawiła mu swą prawdziwą tożsamość. Najdrobniejszy choćby znak respektu z jego strony mógłby wywołać podejrzenia i przyczynić się do jej zguby.

Oczywiście Will zapewniał ją, że zrobi wszystko, by dochować sekretu. Pilnował się, by nawet w myślach nie nazywać jej Cassandrą, lecz zawsze używać imienia Evanlyn. Jednak im bardziej wystrzegał się tego imienia, tym usilniej mu się ono narzucało, wciąż miał je na końcu języka… toteż żył w bezustannym lęku, że niechcący ją wyda.