Выбрать главу

— Brzmi to tak, jakbyś rzeczywiście wiedział, o czym mówisz — rzekł. Mimo woli zabrzmiało to raczej jako stwierdzenie niż pytanie. A Horace po prostu raz jeszcze skinął głową.

— Nawet nie wiem, skąd to się bierze. Posiadam wyczucie w takich sprawach. Sir Rodney powiada, że mam to we krwi.

Niemal zupełnie to samo Halt usłyszał od Gilana po bitwie na Równinie Uthal. W jednej chwili podjął decyzję:

— No, dobrze — powiedział. — Spróbujmy.

Zwrócił się z pełną rewerencją do poirytowanego rycerza, wołając do niego głośno:

— Panie, mój towarzysz postanowił zmierzyć się z tobą po rycersku!

Jeździec zesztywniał i wyprostował się w siodle. Teraz także Halt zauważył, że omal nie spadł z niego rażony nieoczekiwaną wieścią.

— Po rycersku, tak? — zawołał. — Ale on nie być rycerz!

Halt pokłonił się ostentacyjnie, tak by tamten to dostrzegł.

— Ależ jest rycerzem, zaprawdę! — odkrzyknął. — Oto sir Horace z Zakonu Feuille de Chêne — umilkł, a w następnej chwili mruknął do siebie: — Zaraz, a może Crêpe de Chêne? Ba, nieważne.

— Co to znaczy? — spytał Horace, zsuwając jednocześnie tarczę z pleców i mocując ją na lewym przedramieniu.

— Powiedziałem, że jesteś sir Horace’em z Zakonu Dębowego Liścia — wytłumaczył Halt, po czym dodał mniej pewnym głosem: — O ile się nie pomyliłem. Być może nazwałem ten zakon imieniem „Dębowego Naleśnika”.

Horace niewiele dbał o zakony rycerskie, natomiast rzecz taką, jak rycerskie reguły traktował nader poważnie, więc zmieszał się — z całą pewnością nie miał prawa posługiwać się tytułem „sir”.

— Czy to było naprawdę konieczne? — upewnił się.

— O, tak — zapewnił go zwiadowca. — Nie będzie walczył z byle kim. Wiesz, tylko rycerz jest godnym przeciwnikiem dla rycerza. Pewnie nawet nie zauważył, że masz na sobie zbroję — dodał, gdy Horace stanowczym ruchem założył na głowę stożkowatą misiurkę.

Zdążył już przedtem nasunąć na głowę nagłownik kolczugi, który dotąd skrywał się pod jego płaszczem. Swoją drogą, samego płaszcza należało się pozbyć, więc chłopak rozpiął zapinkę i rozejrzał się, nie wiedząc, co zrobić z okryciem. Halt wyciągnął rękę.

— Daj — rzekł, odbierając je od niego i przerzucając przez siodło. Horace zauważył, że Halt zrobił to w taki sposób, żeby jego długi łuk nie zaplątał się w tkaninę.

— Nie będzie ci potrzebny — stwierdził.

— Różni już tak mówili — zauważył Halt, po czym zerknął w stronę strażnika mostku, który znów się odezwał:

— Wasz przyjaciel nie ma kopia — zauważył tamten, potrząsając własnym jesionowym drzewcem zakończonym stalowym grotem.

— Sir Horace wyzywa cię, panie, na miecze — odparł Halt, ale rycerz potrząsnął gwałtownie głową.

— Nie! Nie! Ja wybierać walczyć na kopie!

Halt uniósł jedną brew, zwracając się do Horace’a:

— Tak to już jest z regułami rycerskiej walki — rzekł półgłosem. — Idą w niepamięć, kiedy chodzi o trzy metry przewagi.

Na Horace’em uwaga ta nie zrobiła większego wrażenia.

— Żaden kłopot — stwierdził spokojnie, ale potem coś nagle przyszło mu do głowy, więc spytał: — Ale… Halt, czy ja muszę go zabić? Poradzę sobie z nim bez uśmiercania.

Halt zastanowił się przez moment.

— Cóż, nie masz takiego obowiązku — przyznał. — Ale nie ryzykuj. Dobrze by mu zrobiło, gdyby ktoś go uśmiercił. Po czymś takim nie się rwałby się już do wymuszania opłat od przejezdnych!

Horace sprawiał wrażenie zdezorientowanego, więc zwiadowca machnął ręką.

— No, krótko mówiąc — rób co chcesz, byle ten pajac jakoś cię nie nabrał — powiedział.

— Panie! — zakrzyknął rycerz, zmierzając się kopią i spinając konia ostrogami. — En gardę! Ja cię jechać zabić!

Horace ze świstem dobył miecza i ruszył na spotkanie swego przeciwnika.

— Zaraz będzie po wszystkim — rzucił; już po chwili Kicker pędził pełnym galopem.

Rozdział 15

Po nieudanej próbie ucieczki Willowi i Evanlyn zakazano oddalać się na więcej niż pięćdziesiąt metrów od chat. Żadnych biegów czy ćwiczeń. Erak wynalazł dla obojga nowe prace, od cerowania i zaplatania sznurowych materaców w dormitorium, po uszczelnianie kadłuba „Wilczego wichru” nasączonymi smołą kawałkami liny, co czynili pod ścisłym nadzorem wojowników. Była to robota ciężka i niewdzięczna, ale Evanlyn i Will nie mieli innego wyjścia, musieli pogodzić się z losem.

Księżniczka i przyszły zwiadowca pozostawali pod ciągłą obserwacją i mimo woli jeszcze częściej uczestniczyli w niesnaskach, podczas których ścierały się dwie grupy Skandian. Slagor oraz jego ludzie, znudzeni i spragnieni rozrywek, domagali się głośno, by oboje Aralueńczyków przykładnie wychłostano. Kapitan „Wilczego kła”, oblizując lubieżnie wargi zaoferował się nawet, że sam chętnie tego dokona.

Erak odpowiedział mu wprost, by pilnował własnego nosa i trzymał się z dala od jego niewolników. Coraz bardziej nie podobało mu się wyzywające, zaczepne zachowanie Slagora, a także to, że jego ludzie przy każdej nadarzającej się okazji oszukują i prowokują żeglarzy z „Wilczego wichru”. Tak się jakoś złożyło, że Erakowi samo nasunęło się porównanie Slagora, który był zwykłym tchórzliwym awanturnikiem, z dwójką swoich jeńców, też „obcych” na tej nienależącej do nikogo wyspie… I choć jego współrodak miał tu być może większe prawa, większą sympatią darzył Willa i Evanlyn. Tym dwojgu młodych nie miał za złe, że próbowali uciec. Sam zrobiłby to samo na ich miejscu. Tymczasem Slagor upierał się, by dobrać się nieszczęśnikom do skóry, tylko po to, by móc się nad kimś poznęcać. W tej sytuacji Erak brał raczej stronę swych pojmanych wrogów niż Slagora.

A co do jego ludzi, z całym przekonaniem mógł stwierdzić, że tylko marnowali miejsce i psuli powietrze na Skorghijl.

Kryzys nastąpił pewnego wieczoru podczas posiłku. Will rozstawiał drewniane talerze i układał przy nich noże. Evanlyn nalewała zupę z wielkiej misy wojownikom z otoczenia Eraka i Slagora. Gdy nachyliła się między Slagorem i jego zastępcą, skirl nagle poruszył się gwałtownie, rozkładając ramiona i śmiejąc się głośno w odpowiedzi na żart któregoś ze swych ludzi. Trącił łokciem pełną chochlę, rozlewając gorącą zupę na własne przedramię.

Wrzasnął z bólu i chwycił Evanlyn za nadgarstek, przyciągając ją ku sobie i wykręcając jej ramię tak, że zmusił ją, by pochyliła się nad stołem. Waza z zupą i łyżka padły na podłogę.

— Przeklęta dziewucha! Poparzyłaś mnie! Patrz, ty leniwa, aralueńska świnio!

Podsunął ociekające zupą ramię pod jej nos, wciąż trzymając ją za rękę. Evanlyn czuła w nozdrzach jego oddech i smród nieumytego ciała.

— Przykro mi — rzekła czym prędzej, krzywiąc się zarazem z bólu w wykręconym ramieniu. — Ale potrąciłeś mnie, panie.

— Aha, to znaczy, że to moja wina! Już ja cię nauczę pyskować szyprowi!

Twarz jego pociemniała z gniewu, gdy sięgał po krótki, zakończony trzema rzemieniami bicz, który nosił u pasa. Zwał go „swoim sierżantem” i zapewniał wszystkich, że smaga nim nie dość wytrwałych wioślarzy — w co nie wierzył nikt, kto go znał. Wiedziano powszechnie, iż nie ośmieliłby się podnieść ręki na rosłego żeglarza.