Horace schował miecz do pochwy, pewien już, że rycerz nie stanowi zagrożenia. Tymczasem pokonany wojownik spoglądał tępo na Halta i wyniosłą postać przypatrującą mu się z końskiego grzbietu. Wciąż miał zamglone oczy.
— My dalej walczyć pieszo — oświadczył drżącym głosem. Halt trzepnął go mocno w plecy, tak że tamtemu znów zakręciło się w głowie.
— Akurat. Przegrałeś, mój przyjacielu. Przegrałeś z kretesem. Sir Horace, rycerz zakonu Feuille de Chene, pokonał cię w uczciwej walce, lecz w swej łaskawości daruje ci życie.
— O… dziękuję — zabrzmiała wygłoszona drżącym głosem odpowiedź, po czym rycerz pokłonił się, mniej więcej w stronę Horace’a.
— Wszelako — ciągnął Halt, którego słowa pobrzmiewały tonem lekkiego rozbawienia — zgodnie z obyczajem, twoja zbroja, broń, wierzchowiec i inne rzeczy stanowią rycerską zdobycz sir Horace’a.
— Stanowią? — spytał Horace z niedowierzaniem. Halt skinął poważnie głową.
— Owszem.
Rycerz jeszcze raz spróbował wstać, ale Halt znów go — Ależ panie — zaprotestował słabo. — Moja broń i zbroja? Przecież nie?
— Przecież tak — zapewnił go Halt. Twarz nieszczęśnika, która i tak nie przedstawiała sobą szczególnego widoku, pobladła jeszcze bardziej, gdy rycerz zdał sobie sprawę ze znaczenia słów okrytego płaszczem cudzoziemca.
— Halt — wtrącił Horace — czy on sobie poradzi bez broni i bez konia?
— Poradzi sobie — stwierdził zwiadowca z satysfakcją — ale trudniej mu będzie napadać na niewinnych podróżnych, którzy chcą przejechać tym mostem.
Teraz Horace zrozumiał.
— Aha. Więc o to chodzi.
— Istotnie, o to — rzekł Halt. — Właśnie spełniłeś dobry uczynek, Horace. Co prawda zajęło ci to ledwie dwie minuty, ale dzięki niemu przez dłuższy czas ta droga stanie się bezpieczniejsza, bo temu sępowi wyrwiemy pazury. No i, rzecz jasna, wejdziemy teraz w posiadanie całkiem kosztownej zbroi, miecza, tarczy i bardzo ładnego konia, a wszystko to sprzedamy przy najbliższej okazji.
— Jesteś pewien, że takie są reguły? — upewnił się Horace, a Halt obdarzył go radosnym uśmiechem.
— O, tak. Jak najbardziej. On doskonale o tym wie. Nie przyszło mu tylko do głowy, by przyjrzeć nam się uważniej, zanim rzucił wyzwanie. A teraz, pięknisiu — zwrócił się do zgnębionego rycerza siedzącego u jego stóp — zechciej wyzbyć się tej kolczugi.
Choć niechętnie, pokonany rycerz usłuchał. Halt zwrócił rozpromienione oblicze do swego towarzysza.
— U Gallów zaczyna mi się podobać bardziej, niż tego oczekiwałem.
Rozdział 17
Dwa dni później „Wilczy wicher” opuścił Skorghijl i skierował się na północny wschód w stronę skandii. Slagor i jego ludzie pozostali jeszcze na wyspie, bowiem czekało ich niełatwe zadanie dokonania tymczasowych napraw okrętu, nim zdołają dowlec się nim do macierzystego portu. Zbyt został pokiereszowany, by płynąć dalej na zachód i dokonywać grabieżczych napaści. Podjęta przez Slagora decyzja o tym, by wypłynąć wcześniej od innych, okazała się niezwykle kosztowna.
Wiatr, który dotąd przez całe tygodnie dął z północy, zmienił kierunek na zachodni, co pozwoliło Skandianom na postawienie wielkiego żagla. „Wilczy wicher” przemierzał swobodnie szare wody, płynąc z niemałą prędkością, ku wielkiemu zadowoleniu całej załogi, wszyscy bowiem czuli, że z każdym dniem zbliżają się do ojczyzny.
Ogólny dobry nastrój nie udzielił się tylko Willowi i Evanlyn. Skorghijl było miejscem ponurym, jałowym oraz nieprzyjaznym. Jednak pobyt na wyspie odwlekał przynajmniej chwilę, w której zostaną rozdzieleni i sprzedani jako niewolnicy — szansa, że trafią do tego samego właściciela, była niewielka.
Will próbował pocieszyć Evanlyn.
— Podobno Hallasholm wcale nie jest wielkim miastem, więc nawet jeśli nas rozdzielą, będziemy mogli czasem się widywać. Przecież chyba nie zmuszą nas do pracy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu.
Evanlyn nie odpowiedziała. Sądząc po dotychczasowych doświadczeniach ze Skandianami, niestety właśnie tego należało się spodziewać.
Erak zauważył ich milczenie i ponury nastrój, jaki obydwoje ogarnął. Nawet współczuł im nieco i zastanawiał się, czy mógłby w jakiś sposób postarać się, by zostali razem.
Rzecz jasna, mógłby zachować ich dla siebie jako własnych niewolników. Tyle że nie byli mu do niczego potrzebni. Jako jeden ze skandyjskich dowódców, mieszkał w kwaterach oficerskich, gdzie było dość służby. Gdyby zachował dla siebie tych dwoje Aralueńczyków — rozumował — musiałby płacić za ich wyżywienie i ubranie. Mało tego, byłby za nich odpowiedzialny. Na to zaś nie miał najmniejszej ochoty, więc parsknął z irytacją:
— A, do diabła z nimi — i wyrzucił ich ze swych myśli, skupiając się na utrzymaniu idealnego kursu. Zmarszczywszy brwi, zaczął wpatrywać się w magnetyczną igłę pływającą po powierzchni wody w słoju zawieszonym na rufie.
Dwunastego dnia przeprawy ujrzeli skandyjskie wybrzeże i to dokładnie w tym miejscu, gdzie przewidział Erak. Z pełnych podziwu spojrzeń rzucanych na jarla przez jego ludzi Will wywnioskował, iż stanowiło to nie lada osiągnięcie.
Przez kilka następnych dni płynęli wzdłuż brzegu, toteż Will i Evanlyn mogli przyjrzeć się tutejszemu krajobrazowi — wysokim nadbrzeżnym klifom i górom pokrytym śniegiem.
— Trafił idealnie w prąd Lokiego — wyjaśnił Svengal, który zamierzał właśnie wspiąć się na maszt, by zająć tam pozycję obserwacyjną na rei.
Jowialny zastępca Eraka polubił Willa i Evanlyn. Wiedział, że niewolnicze życie będzie ciężkie, toteż próbował jakoś podnieść ich na duchu, pocieszał, gdy tylko nadarzyła się okazja. Niestety, jego następny komentarz, choć wypowiedziany w jak najlepszych zamiarach, stanowił nędzną pociechę dla Willa i Evanlyn.
— Ha — stwierdził, chwytając oburącz linę, która miała mu służyć za pomoc przy wchodzeniu na górę — za dwie czy trzy godziny powinniśmy być w domu.
Jednak przepowiednia okazała się mylna. Wilczy okręt, znów napędzany wiosłami, ugrzązł w gęstej mgle otaczającej zatokę Hallasholm i dopłynął do portu ponad godzinę później, niż przewidywał Svengal. Will oraz Evanlyn swego miejsca pobytu. Gdy tak oboje spoglądali na Hallasholm, zaczął prószyć lekki śnieżek.
— Obawiam się, że będzie tu zimno — stwierdził półgłosem Will.
Poczuł, jak chłodna dłoń Evanlyn wsuwa się w jego dłoń. Uścisnął ją lekko, mając nadzieję, że to doda jej odwagi. Odwagi, czyli czegoś, czego w tej chwili jemu zdecydowanie brakowało.
Rozdział 18
Mówiłem ci, że ten znak uczyni naszą podróż łatwiejszą — rzekł Halt do Horace’a. Siedzieli odprężeni w siodłach, Halt z nogą założoną na łęk, i przyglądali się gallijskiemu rycerzowi, który jeszcze niedawno stał w pełnej zbroi na skrzyżowaniu dróg, a teraz oddalał się, zmaltretowany, człapiąc noga za nogą. Horace rzucił okiem na zielony liść dębu namalowany przez Halta na jego tarczy.
— Wiesz dobrze — odparł z nutą dezaprobaty w głosie — że nie przysługuje mi żaden herb, dopóki nie zostanę oficjalnie pasowany na rycerza.
W dowodzonej przez sir Rodneya Szkole Rycerskiej wpajano Horace’owi nader surowe zasady, wobec czego chłopak miał czasem wrażenie, że Halt odnosi się do owego rycerskiego kodeksu nieco zbyt lekceważąco. Zwiadowca spojrzał na niego z ukosa i uśmiechnął się pod wąsem.