— Jeśli chodzi o ścisłość — zauważył — nie wolno ci także rzucić wyzwania żadnemu z tych rycerzy, ale jakoś nie zauważyłem, żeby to cię powstrzymywało.
Od pierwszego starcia przy moście już kilkakrotnie zatrzymywali ich rycerze — rabusie strzegący rozstajów dróg, mostów czy wąwozów. Młody i muskularny czeladnik rycerski rozprawiał się z nimi wszystkimi bez trudu, niemal od niechcenia. Halt był naprawdę pod wrażeniem zręczności młodzieńca, jego umiejętności i wrodzonego talentu. Herbowi bandyci jeden po drugim wylatywali z siodeł, z początku po kilku celnych ciosach jego miecza, a ostatnio, ponieważ zdobył dobrą, solidną kopię, której wyważenie przypadło mu do gustu, nie musiał go nawet dobywać i pokonywał swoich przeciwników w miażdżącej szarży. Jedno starcie i wylatywali w powietrze, po czym twardo lądowali kilka metrów za swymi galopującymi wierzchowcami. Obaj podróżni zgromadzili w ten sposób spory zapas broni i pancerzy, które transportowali przytroczone do siodeł zdobycznych koni. Halt zamierzał spieniężyć wszystkie te trofea w najbliższym większym mieście.
Pomimo całego podziwu dla umiejętności Horace’a i niemałej satysfakcji, jaką sprawiała mu świadomość, że oto dzięki nim wypadają z gry kolejni rabusie, Halt miał świadomość, że każdy z tych pojedynków oznacza irytującą przeszkodę na drodze i opóźnienie w podróży. Nawet bez tego dotarcie do odległej granicy ze Skandią przed nadejściem zimy stanowiło nie lada wyzwanie. Tymczasem po pierwszych śnieżycach przełęcze stawały się nie do przebycia. Powodowany tą właśnie myślą, gdy zatrzymali się którejś nocy w na poły zrujnowanym, opuszczonym gospodarstwie, przekopał się przez stosy starych, zardzewiałych narzędzi i przegniłych worków, aż znalazł to, czego szukał: pojemnik z zieloną farbą oraz stary zaschnięty pędzel. Posługując się tymi dwoma znaleziskami, namalował na gładkiej tarczy Horace’a Znak zielonego liścia dębu. Rezultat był taki, jakiego oczekiwał. Reputacja sir Horace’a z Zakonu Dębowego Liścia wyprzedziła ich, toteż odtąd najczęściej na ich widok rycerze — rabusie po prostu dawali nogę.
— Nie mogę powiedzieć, żeby jego ucieczka mnie zmartwiła — zauważył Horace, popędzając lekko Kickera, skoro droga przed nimi stała się znów wolna. — Ramię wciąż mi trochę doskwiera.
Jego ostatni przeciwnik odznaczał się zdecydowanie większymi umiejętnościami niż dotychczasowi. Niezrażony widokiem dębowego liścia na tarczy i wyraźnie niewiele sobie robiący ze sławy, jaką chłopak zdążył już zdobyć, ruszył raźno do walki. Pojedynek trwał dobrych kilka minut, a podczas niego uderzenie maczugi, która zsunęła się po krawędzi tarczy, raniło boleśnie górną część ramienia Horace’a.
Szczęściem główna siła ciosu poszła na tarczę, bo w przeciwnym razie Horace miałby najprawdopodobniej złamaną rękę. Skończyło się tylko na bolesnym stłuczeniu, które sprawiało, że chłopak nie mógł poruszać lewym ramieniem z taką swobodą, jakiej by sobie życzył.
W następnej sekundzie klinga miecza Horace’a trafiła w przód hełmu przeciwnika, który runął nieprzytomny na ziemię.
Ku swej uldze od tamtej pory nie musiał już walczyć.
— Tę noc spędzimy w mieście — stwierdził Halt. — Może uda się zdobyć tam nieco ziół, z których będę mógł sporządzić okład na twoje potłuczenia.
Zauważył, że chłopak oszczędza lewe ramię. Choć się nie skarżył, wyraźnie odczuwał w nim ból.
— Z miłą chęcią — oświadczył Horace. — Noc przespana w prawdziwym łóżku będzie przyjemną odmianą po tych wszystkich, które spędziliśmy na gołej ziemi.
Halt parsknął z żartobliwą pogardą.
— Widzę, że Szkoła Rycerska nie jest już tym, czym była kiedyś — odpowiedział. — Ładne rzeczy: stary człowiek, taki jak ja, nie uskarża się, a młody chłopak tęskni do wygodnego łóżeczka i boi się reumatyzmu.
Horace wzruszył ramionami.
— Mów, co chcesz — odparł — a ja i tak nie pogardzę odrobiną wygody.
Prawdę mówiąc, Halt również nie miał nic przeciwko takim luksusom, ale nie zamierzał pozwolić, by Horace się tego domyślił.
— Wobec tego może warto się pospieszyć — zaproponował. — Im prędzej wylądujesz pod ciepłą pierzyną, tym mniejsza obawa, że zacznie cię łupać w stawach.
Spiął Abelarda do żywszego truchtu, a Wyrwij natychmiast się dostosował. Zaskoczony Horace, który prowadził za sobą jeszcze kilka dodatkowych koni, dogonił go dopiero po dłuższej chwili.
Sznur bojowych rumaków obciążonych bronią i zbrojami wzbudził niemałe zainteresowanie w miasteczku, gdy przemierzali jego ulice. Horace znów zwrócił uwagę na ludzi, którzy pospiesznie ustępowali mu z drogi. Nie mógł też nie zauważyć ukradkowych spojrzeń rzucanych na niego, a przy tym więcej niż raz usłyszał słowa „chevalier du chêne” wypowiadane szeptem przez mijanych ludzi. Popatrzył ciekawie na Halta.
— Co oni gadają o jakichś szynach? — spytał.
Halt wskazał znak dębowego liścia na jego tarczy zwisającej u siodła.
— Chêne — wyjaśnił. — To znaczy „dąb”. Mówią o tobie, że to właśnie ty jesteś tym dębowym rycerzem. Jak widzisz, stałeś się sławny.
Horace skrzywił się. Nie był wcale pewien, czy jest tym zachwycony.
— Miejmy nadzieję, że nie wynikną z tego jakieś kłopoty — stwierdził. Halt machnął ręką.
— W takiej małej mieścinie? Mało prawdopodobne. Spodziewam się, że raczej twoja nowo nabyta chwała przyniesie nam same korzyści.
Miasto rzeczywiście nie należało do wielkich, było raczej sporą wioską. Składało się głównie z jednej ulicy, która była na tyle wąska, że z trudem mieścili się na niej dwaj jeźdźcy jadący obok siebie. By zejść jezdnym z drogi, piesi musieli przyciskać się do ścian domostw lub chronić się w bocznych uliczkach i czekać, aż mała karawana objuczonych wierzchowców przejdzie dalej.
Owa główna ulica nie była wybrukowana — ot, zwykła gruntowa droga, która podczas deszczu przekształcała się natychmiast w błotne grzęzawisko. Domostwa były niewielkie, najczęściej parterowe i sprawiały wrażenie, jakby zbudowano je w pomniejszonej skali.
— Rozglądajmy się za jakąś oberżą — rzekł cicho Halt.
Podróż w towarzystwie kogoś sławnego była dla Haka nowym przeżyciem. W Araluenie przyzwyczaił się do podejrzliwych spojrzeń i niekiedy lęku, z jakim odnoszono się do członków Korpusu Zwiadowców. Ich szaro — zielone płaszcze z kapturami znane były wszystkim mieszkańcom królestwa. Tutaj, w Galii, ku swemu zadowoleniu zauważył, że strój zwiadowcy i charakterystyczne uzbrojenie, czyli długi łuk i dwa noże, nie budziły większego zainteresowania.
Sprawa z Horace’em przedstawiała się całkiem odwrotnie. Było rzeczą oczywistą, iż jego sława wyprzedzała wędrowców, toteż ludzie spoglądali nań z takim właśnie zabobonnym niepokojem, do jakiego Halt przyzwyczaił się przed laty. Sytuacja ta jednak jak najbardziej zwiadowcy odpowiadała. W razie jakichś poważnych kłopotów zyskiwali w ten sposób wraz z Horace’em zdecydowaną przewagę — jeśli ewentualny nieprzyjaciel zakładał, że niebezpieczeństwo grozi mu wyłącznie ze strony rosłego młodzieńca odzianego w zbroję.
Mężczyzna o szpakowatej brodzie był tymczasem przeciwnikiem znacznie groźniejszym — tym niebezpieczniejszym, że niepozornym.
— O, tam — odezwał się Horace, wyrywając Haka z zamyślenia. Spojrzał w ślad za wskazującym palcem chłopaka i ujrzał budynek nieco większy od pozostałych, a przy tym piętrowy; górna jego część zwisała niebezpiecznie nad ulicą, podparta dość niepewnie wyglądającymi krzywymi dębowymi belkami. Odrapany szyld kołysał się lekko na wietrze, a przedstawiał raczej nieudolnie odmalowany kielich z winem oraz talerz pełen jadła.