— Zrobiliśmy kiepski interes, Eraku — stwierdził. Omawiali właśnie losy nieszczęsnej wyprawy do Araluenu. — Nie powinniśmy w żadnym razie wdawać się w długotrwałą wojnę. Nie do tego jesteśmy stworzeni. Co innego krótkie wypady. Spaść jak burza, zrabować, co się da i znikać czym prędzej. Tak powinniśmy działać. I zawsze tak czyniliśmy.
Erak był tego samego zdania, więc nie omieszkał tego głośno stwierdzić, gdy Ragnak wyznaczył go do udziału w wyprawie. Jednak oberjarl nie był wówczas w nastroju, by słuchać czyichkolwiek rad.
— Dobrze chociaż, że Morgarath zapłacił nam z góry — ciągnął hilfmann. Erak uniósł brwi.
— Doprawdy? — zdziwił się. Zaskoczyła go ta wiadomość, bowiem dotąd sądził, że jedynym wynagrodzeniem dla niego i jego załogi miały być łupy, jakie zdoła zgarnąć; pod tym zaś względem napaść na Araluen zakończyła się całkowitym niepowodzeniem. Rozmówca rozwiał jego wątpliwości:
— O tak, i to sowicie. Ragnak, gdy idzie o pieniądze, jest twardy jak stal. Wymógł na nim zapłatę z góry, także za usługi twoje i twoich ludzi.
Ta pomyślna wiadomość wprawiła Eraka w dobry humor, przynajmniej nie za darmo zmagali się przez te długie miesiące z wszelkimi przeciwnościami losu. Tymczasem Borsa nadal roztrząsał przebieg kampanii aralueńskiej.
— Wiesz, w czym leży nasza największa słabość? — spytał, i nim Erak zdążył cokolwiek rzec, sam odpowiedział na swoje pytanie: — Brak nam generałów, strategów. Każdy Skandianin walczy na własny rachunek. Pod tym względem jesteśmy najlepsi w świecie. Ale też walcząc w służbie tych, którzy nam za to płacą, nie mamy własnych dowódców, by nas poprowadzili. Musimy więc polegać na głupcach, takich jak Morgarath.
Erak nie mógł nie przyznać mu racji.
— Jeszcze w Araluenie stwierdziłem, że jego plany są zbyt zagmatwane. Chciał być taki chytry, że aż sam siebie przechytrzył.
Borsa gwałtownym ruchem wyciągnął rękę z palcem wskazującym mierzącym w Eraka. Opanowany zwykle hilfmann okazał tym razem niezwykłą jak na siebie zapalczywość:
— Dobrze mówisz! Przydaliby nam się tacy zwiadowcy, jakich mają Aralueńczycy — zawołał.
— Powiadasz? — zdumiał się Erak. — A na co nam oni?
— Nie oni, tylko tacy jak oni. Ludzie wyszkoleni w planowaniu i taktyce, którzy potrafią sięgnąć wzrokiem dalej niż do czubka własnego nosa i wykorzystać nasze wojsko w najlepszy możliwy sposób.
Erak musiał przyznać, że Borsa ma słuszność. Jednak wzmianka o zwiadowcach przypomniała mu o Willu i Evanlyn. Dostrzegł sposobność rozwiązania tego problemu.
— Nie przyda ci się dwójka nowych niewolników? — spytał niedbałym tonem.
— Zawsze brakuje rąk do pracy — odpowiedział od razu Borsa. — Masz kogoś na zbyciu?
— Chłopaka i dziewczynę — odparł Erak. Uznał, że lepiej nie wspominać o zwiadowczej przeszłości Willa. — Oboje silni, zdrowi i niegłupi. Pojmaliśmy ich na granicy Celtii. Zamierzałem ich sprzedać, żeby przynajmniej częściowo opłacić moich ludzi za poniesione trudy. Ale teraz, skoro powiadasz, że dostaniemy pieniądze, chętnie ci ich odstąpię.
Borsa skinął głową.
— Będę ci wdzięczny. Na pewno się przydadzą — odpowiedział. — Przyślij mi ich jutro.
— Sprawa załatwiona! — oznajmił zadowolony z siebie Erak. Miał więc z głowy kłopot, który nie dawał mu spokoju. — Mówiłeś coś o piwie?
W chwili, gdy Erak decydował o ich losie, Will i Evanlyn siedzieli zamknięci w jednej z chat u nabrzeża, niedaleko miejsca, gdzie zacumowany był „Wilczy wicher”. Rankiem następnego dnia obudził ich jeden z podwładnych Borsy i poprowadził do Wielkiego Dworu. Tam hilfmann przyjrzał im się od stóp do głów. Stwierdził, że dziewczyna nieźle się prezentuje, ale nie sprawia wrażenia, by nadawała się do ciężkiej pracy. Natomiast chłopak był krzepki oraz umięśniony, chociaż trochę drobnej postury.
— Dziewczyna może iść do kuchni i do obsługi sali jadalnej — orzekł, zwracając się do swojego zastępcy. — A chłopaka dajcie na dziedziniec.
Rozdział 20
Godzinę po zachodzie słońca Halt i Horace zeszli na dół, by zjeść kolację.
Żona oberżysty upichciła wielki kocioł smakowitej potrawki. Naczynie wisiało nad ogniem w ogromnym palenisku, dobiegało z niego apetyczne bulgotanie, a służąca przyniosła im dwie duże drewniane miski gorącej strawy oraz dziwne kromki chleba — długie i wąskie. Horace nigdy jeszcze takich nie widział, ale skórka była chrupiąca, a miąższ puszysty i smakowity; wkrótce odkrył, że nadają się idealnie do maczania w pysznej potrawce.
Halt popił posiłek winem ze sporej karafki. Horace zadowolił się wodą. Następnie, zjadłszy deser w postaci pokaźnej porcji wybornego ciasta z jagodami, raczyli się aromatycznym naparem ziołowym.
Horace wlał do swojego kubka pełną łyżkę miodu. Na ten widok zwiadowca zmarszczył brwi.
— Psujesz smak dobrego naparu — mruknął. Horace uśmiechnął się tylko; przyzwyczaił się już do tych wygłaszanych surowym tonem żartobliwych docinków swojego towarzysza podróży.
— Nauczyłem się tego od twojego ucznia — odparował. Przez chwilę obaj milczeli, myśląc o Willu i zastanawiając się, jaki też los przypadł w udziale jemu oraz Evanlyn. Mogli tylko mieć nadzieję, że oboje miewają się dobrze i są zdrowi.
Halt ocknął się z zamyślenia i ruchem głowy wskazał Horace’owi grupkę tubylców zgromadzonych przy ogniu. Zwiadowca, jak to było w jego zwyczaju, zajął wraz ze swym towarzyszem stolik w głębi pomieszczenia — mając dzięki temu za plecami solidną ścianę i mogąc obserwować wszystko, nie zwracając na siebie niepotrzebnie niczyjej uwagi.
W czasie, gdy posilali się, pomieszczenie gospody stopniowo zapełniało się gośćmi przybyłymi tu, by najeść się do syta lub wychylić kilka kubków wina czy piwa przed udaniem się do domu. Zwiadowca zauważył, że jeden z nich ze swego tobołka wydobył dudy, a drugi zabrał się do strojenia pękatego instrumentu o ośmiu strunach.
— Czeka nas chyba nieco rozrywki — stwierdził Halt.
Tymczasem reszta gości w oczekiwaniu na popisy grajków przesuwała swoje krzesła bliżej ognia, domagając się od oberżysty i jego pomocników, by na nowo napełnili im kielichy.
Dudziarz rozpoczął melancholijną nutą, a instrument strunowy natychmiast mu zawtórował, wydając szybkie, wibrujące dźwięki tworzące ciągły, wysoki podkład dla wznoszącej się i opadającej melodii. Dźwięk fletni wypełnił gospodę nastrojową skargą sięgającą głębin duszy i budzącą u słuchaczy myśli o przyjaciołach, którzy odeszli oraz o dawnych, dobrych czasach.
Gdy rozległy się nuty, Halt złapał się na tym, że wspomina długie letnie dni spędzone w lasach otaczających Zamek Redmont i drobną postać rezolutnego chłopaka, który wciąż zadawał pytania, lecz za to wniósł do jego życia powiew młodości i świeżej energii. Widział oczyma wyobraźni twarz Willa — włosy potargane od kaptura, wiecznie ciekawe świata błyszczące, brązowe oczy. Pamiętał, jak dumny był Will, gdy okazało się, że stanie się posiadaczem własnego wierzchowca, jak potem dbał troskliwie o Wyrwija i jak prędko nawiązała się między chłopakiem a zwierzęciem szczególna więź wzajemnej bliskości i zrozumienia.