Może to dlatego, że Halt czuł na swych barkach ciężar przeżytych lat, a siwe włosy na brodzie stały się raczej normą niż wyjątkiem, pojawienie się Willa sprawiło, że i on sam poczuł się młodszy, śledząc na co dzień postępy czynione przez chłopaka, zaś radość życia udzielała się po trosze i jemu — co stanowiło mile widzianą odmianę wobec codziennej rutyny, jeśli takim słowem można było określić niebezpieczne i owiane mrokiem tajemnicy zadania spełniane przez zwiadowcę.
Pamiętał też, jaki był dumny z Willa, gdy dowiedział się, że chłopak postanowił na własną rękę śledzić poczynania wargalów w Celtii, a potem sam jeden trzymał w szachu wargalów i Skandian, podczas gdy Evanlyn rozpalała na nowo przygasły ogień, aby zniszczyć most, niwecząc plany wroga. W tym młodym człowieku tkwiło coś więcej niż tylko nieposkromiona siła ducha. Był odważny, przemyślny i lojalny. Miał wszystkie cechy, dzięki którym mógłby z czasem stać się jednym z najlepszych zwiadowców — pomyślał Halt, a potem nagle zdał sobie sprawę, że oto myśli już o Willu tak, jakby plany z nim związane już nigdy nie miały się urzeczywistnić. Poczuł, że do oczu napływają mu łzy; poruszył się niespokojnie. Minęło doprawdy niemało czasu, odkąd Hakowi zdarzyło się poddać wzruszeniu. A, co tam — pomyślał. W końcu Will wart był kilku łez przelanych przez takiego zgorzkniałego, siwiejącego starca jak on… Spojrzał z ukosa na Horace’a, by sprawdzić, czy chłopak je widzi, ale młody czeladnik rycerski dał się porwać muzyce; oparty o stół, z lekko rozchylonymi ustami, nieświadomie wystukiwał palcem rytm. To i dobrze — uznał Halt, uśmiechając się gorzko do siebie. Lepiej, żeby chłopak nie widział, jak się zalewa łzami, gdy tylko muzykanci zagrają kilka markotnych nut. Zwiadowcy, a szczególnie wygnani byli zwiadowcy, na których ciąży zbrodnia obrazy królewskiego majestatu, powinni być ulepieni z twardszej gliny…
Muzyka ucichła. Rozległ się głośny aplauz zgromadzonych gości. Halt i Horace przyłączyli się do niego, a zwiadowca skorzystał z okazji, by unieść dłoń i otrzeć z oczu ślady wilgoci.
Zauważył, że słuchacze nagradzają muzykantów, wrzucając monety do położonej w tym celu na podłodze czapki. Przesunął w stronę Horace’a kilka sztuk srebra i wskazał ruchem głowy grajków.
— Daj im to — rzekł. — Zasłużyli.
Horace przytaknął z zachwytem i wstał, po czym podszedł ku nim, schylając głowę, aby nie uderzyć w którąś z belek podtrzymujących niski sufit. Wrzucił monety do czapki jako ostatni z obecnych. Dudziarz uniósł wzrok, ujrzał nieznaną twarz i skłonił się w podziękowaniu. Następnie ścisnął łokciem miech instrumentu i znów zaczął narastać zniewalający dźwięk piszczałek.
Horace zawahał się, bo nie chciał przeciskać się przez zgromadzony wokół grajków tłumek — teraz, gdy zaczął się nowy utwór. Rzucił okiem w stronę siedzącego w cieniu Halta, machnął ręką i przysiadł na skraju jednego ze stołów.
Tym razem grajkowie uderzyli w odmienny ton. Melodia zabrzmiała subtelną nutą tryumfu, wzmocnioną śmiałymi akordami wygrywanymi na strunach, które zdawały się przejmować prowadzenie, wybijając się dźwięcznymi uderzeniami przed dudy i wprawiając stopy oraz dłonie słuchaczy w rytmiczne postukiwanie do taktu. Na twarzy Horace’a pojawił się błogi uśmiech. Gdy otworzyły się drzwi wiodące na ulicę i do środka wtargnął powiew wiatru, prawie nie zwrócił uwagi na nowo przybyłego.
Nie można jednak tego było rzec o pozostałych i Halt, którego zmysły wyostrzyły się przez lata ciągłego obcowania z niebezpieczeństwem, natychmiast wyczuł zmianę atmosfery w pomieszczeniu. Słuchaczy zgromadzonych wokół grajków nagle opanował niepokój, może nawet lęk.
Nawet muzykant grający na dudach zawahał się przez ułamek chwili, gdy uniósł głowę i zobaczył, kto przyszedł; było to niemal niezauważalne zakłócenie rytmu, lecz nie umknęło uwadze Halta.
W drzwiach stał rosły, mocno zbudowany mężczyzna, może o jakieś dziesięć lat młodszy od niego. Czarna broda i włosy, a zwłaszcza krzaczaste czarne brwi nadawały mu groźny wygląd. Z pewnością nie był to prosty wieśniak ani zwykły mieszczuch. Gdy odrzucił płaszcz, ukazała się kolczuga z narzuconą na nią tuniką i herbem przedstawiającym białego kruka.
Ukazała się też rękojeść miecza okręcona złotym drutem, ze złotą, matowo połyskującą, głowicą. Po wysokich butach z miękkiej skóry można było poznać, że jest jeźdźcem — i rycerzem, sądząc po herbie. Halt był pewien, że przed oberżą czekał na niego uwiązany bojowy rumak — najprawdopodobniej kruczoczarny, bo wyraźnie czerń była ulubionym kolorem obcego.
Nowo przybyły rozglądał się, szukając kogoś. Omiótł wnętrze spojrzeniem, nawet nie dostrzegając w głębi sali mrocznej postaci Halta, aż wzrok jego spoczął na Horace’u. Jego brwi zmarszczyły się lekko, niemal niedostrzegalnie skinął głową, jakby do samego siebie. Tymczasem chłopak, który dał się oczarować muzyce, ledwie spojrzał w stronę rycerza i całkiem nieświadom był faktu, iż stał się przedmiotem bacznej obserwacji z jego strony.
Nie umknęło to jednak uwadze pozostałych gości. Halt zauważył, jak zmienili się na twarzach oberżysta i jego żona. Znieruchomieli, w napięciu przyglądali się, oczekując dalszego rozwoju wypadków. Wielu z gości także sprawiało wrażenie, jakby nagle poczuli się bardzo nieswojo i nade wszystko pragnęli znaleźć się w jakimkolwiek innym miejscu, byle nie tu.
Ręka Halta sięgnęła pod stół do kołczanu. Jak zawsze miał broń w pogotowiu, nawet podczas posiłku; długi łuk stał oparty o ścianę tuż za nim, z nałożoną cięciwą. Wydobytą z kołczana strzałę położył na stole przed sobą. Tymczasem utwór dobiegał końca.
Tym razem grajkowie nie zostali nagrodzeni należnym aplauzem. Tylko Horace klasnął parę razy dłońmi, a potem, zdawszy sobie sprawę, że jest jedynym, który to czyni, zmieszał się i zaczerwienił. Teraz i on zdał sobie sprawę z obecności zbrojnego mężczyzny, który stał w odległości kilku kroków od niego i wpatrywał się weń tak uporczywie, że już samo to zakrawało na obelgę.
W jednej chwili odzyskał panowanie nad sobą i powitał nowo przybyłego grzecznym ukłonem. Halt z zadowoleniem stwierdził, że Horace, wykazując się przytomnością umysłu, nawet nie spojrzał w stronę zwiadowcy. Od razu pojął, że wydarzyć się może coś niemiłego, wobec czego fakt, iż Halt pozostawał niezauważony, mógł oznaczać dla nich istotną przewagę.
Wreszcie rycerz odezwał się, głosem głębokim i chrapliwym. Wzrostem dorównywał Horace’owi, zbudowany był nawet mocniej od niego.
To nie jakiś zwykły przydrożny bandyta — uznał Halt. — Ten człowiek jest niebezpieczny.
— Tyś jest rycerzem dębowego liścia? — spytał nowo przybyły z nutą kpiny w głosie. Mówił dobrze po aralueńsku, choć z silnym gallijskim akcentem.
— Tak mnie zwą, jak się zdaje — odparł Horace po chwili milczenia. Rycerz udał, że zastanawia się nad tą odpowiedzią, pokiwał głową, po czym jego usta wykrzywiły się w szyderczym półuśmiechu.
— Tak ci się zdaje? — rzucił. — A mnie się zdaje, żeś jest tylko aralueńskim psem, który szczeka w rynsztoku.
Zdumiony Horace zmarszczył brwi. Ten człowiek najwyraźniej usiłował go obrazić. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu chciał go sprowokować, co dla Horace’a było wystarczającym powodem, by mu na to nie pozwolić.
— Skoro tak sądzisz, panie — odparł spokojnie, z obojętnym wyrazem twarzy. Halt zauważył jednak, że jego lewa ręka wykonała lekki, niemal instynktowny ruch w stronę lewego biodra, gdzie zazwyczaj znajdowała się rękojeść miecza. Jednak teraz miecz wisiał za drzwiami ich pokoju na górze. Horace uzbrojony był tylko w sztylet.