Выбрать главу

Rycerz także zauważył ten nieznaczny gest. Uśmiechnął się, przez co jego oblicze przybrało wyraz drapieżnej satysfakcji. Postąpił krok w stronę młodzieńca. Przyjrzał mu się teraz i ocenił: szerokie ramiona, wąski w pasie, niewątpliwie dobrze umięśniony. I poruszał się z naturalną gracją znamionującą wytrawnego wojownika.

Wojownika… o twarzy dzieciucha. Poczciwej, wręcz naiwnej. Nie był to przeciwnik, który mógł mieć za sobą wiele doświadczenia w walkach toczonych na śmierć i życie, nie przeszedł tej bezlitosnej szkoły, w której nabywa się umiejętności, o jakich prawi rycerze rzadko wspominają, lecz przecież często je stosują. Bądź co bądź ten młokos dopiero zaczął się golić. Choć bez wątpienia był to wyszkolony wojownik, którego należało szanować.

Ale nie na tyle, by się go lękać.

Dokonawszy oceny, mężczyzna postąpił kolejny krok do przodu.

— Jestem Deparnieux — oznajmił. Najwyraźniej spodziewał się, że przedstawiając się, wywoła odpowiednie wrażenie. Ale Horace tylko wzruszył nieznacznie ramionami.

— Miło mi — odpowiedział.

Czarne brwi znów się zmarszczyły.

— Nie jestem przydrożnym błaznem, którego można omamić sztuczkami lub niegodziwym wybiegiem. Nie zaskoczysz mnie żadnym z tchórzliwych forteli, którymi zdołałeś już zwieść kilku moich rodaków.

Przerwał, by przekonać się, jakie wrażenie wywołały te obraźliwe słowa. Horace jednak miał dość rozumu, by zachować panowanie nad sobą.

— Będę to miał na uwadze — odpowiedział grzecznie.

Jeszcze krok i potężnie zbudowany rycerz był już o wyciągnięcie ręki. Jego twarz stężała od gniewu na tę beznamiętną odpowiedź Horace’a, jak też i ze złości, bo chłopak wciąż nie dawał się wyprowadzić z równowagi.

— Jam jest panem tutejszych włości! — zagrzmiał. — Rycerzem, który nasiekł więcej cudzoziemskich przybłędów, więcej aralueńskich tchórzy, niż jakikolwiek inny w tym kraju. Spytaj ich, czy to nie prawda! — wskazał kolistym ruchem ręki nieszczęśników skulonych ze strachu przy stołach wokół ognia. Przez chwilę panowała cisza, więc skierował ku nim wściekłe spojrzenie, jakby pytając, czy któryś ośmieli się zaprzeczyć.

Wszyscy, jak jeden mąż, spuścili głowy i rozległo się mrukliwe, niechętne potwierdzenie jego słów. Rycerz znów wbił wzrok w Horace’a. Chłopak odwzajemnił spojrzenie z niezmąconym spokojem, choć na jego policzkach pojawił się lekki rumieniec.

— Tak jak mówiłem — odparł cierpliwie — będę to miał na uwadze.

Oczy Deparnieux zabłysły.

— A ja powiadam, żeś tchórz i złodziej, podstępny morderca, który zabija gallijskich wojów, by skraść nikczemnie ich broń, konie i inną własność! — W miarę tej wypowiedzi podnosił głos coraz bardziej. W sali na chwilę zapanowało milczenie.

— Sądzę, że mylisz się, panie — odpowiedział w końcu Horace tym samym uprzejmym tonem. Wszyscy przysłuchujący się wstrzymali oddech.

— Śmiesz zwać mnie kłamcą? — ryknął wściekle Deparnieux.

Horace pokręcił głową.

— Ależ skąd, panie. Nic podobnego. Rzekłem tylko, że się mylisz. Zapewne ktoś wprowadził cię w błąd.

Deparnieux rozłożył ręce, zwracając się do wszystkich obecnych.

— Słyszeliście! Miał czelność nazwać mnie kłamcą! Na to pozwolić nie mogę!

Rozkładając ręce, tym samym ruchem wyciągnął zza pasa jedną ze skórzanych rękawic, a teraz zamachnął się, by trzasnąć nią Horace’a w twarz i rzucić tym samym wyzwanie, którego hańbę zmyć mogła tylko krew.

Jednak w tejże chwili jakaś potężna a niewidzialna siła wyszarpnęła mu tę rękawicę z dłoni i porwała ją dalej, aż na drugi koniec pomieszczenia. Gdy się odwrócił, ujrzał ją, oniemiały, przybitą do dębowej belki przez drgającą jeszcze strzałę.

Rozdział 21

A więc jednak nas rozdzielili — pomyślał Will ze smutkiem. Odprowadzana do kuchni Evanlyn potknęła się, spoglądając na niego przez ramię; na jej twarzy malował się wyraz zdumienia i żalu. Zmusił się do uśmiechu, by podnieść ją na duchu i pomachał ręką, co miało sprawiać wrażenie pogodnego i beztroskiego pożegnania, jakby wkrótce znów mieli się zobaczyć.

Mocne uderzenie w głowę przywołało go jednak szybko do rzeczywistości. Zachwiał się, dzwoniło mu w uszach.

— Ruszaj się, niewolniku! — warknął Tirak, Skandianin trudniący się nadzorem nad niewolnikami zatrudnionymi na dziedzińcu. — Przekonamy się, czy będzie ci do śmiechu, jak już weźmiesz się za robotę.

Wkrótce miało się okazać, że w rzeczy samej Will nie miał wielu powodów do radości.

Ze wszystkich brańców pojmanych przez Skandian, los niewolników pracujących na dziedzińcu był najcięższy. Ci, których przydzielono do obsługi domostwa oberjarla — w kuchniach, sali jadalnej i na pokojach — mieli przynajmniej to szczęście, że pracowali i spali w cieple. Pod koniec dnia padali na swe legowiska wycieńczeni, lecz ich barłogi były przytulne, a przy kuchni nie groził im też głód.

Tymczasem niewolnicy przypisani do dziedzińca musieli wykonywać najcięższe prace, takie jak rąbanie drew, odgarnianie śniegu, opróżnianie latryn i wywózka nieczystości, karmienie i pojenie bydła czy sprzątanie stajni, a wszystko to trzeba było robić na dworze, gdzie panował dojmujący ziąb. Praca ponad siły powodowała, że zalewali się potem, lecz przesiąkłe nim łachmany zamarzały wkrótce po ukończeniu pracy, wysysając z nich resztki ciepła.

Spali w starej szopie, po której hulały przeciągi; jej cienkie ściany nie stanowiły dostatecznej osłony przed chłodem. Każdy z niewolników otrzymywał cienki koc, ale okrycie to nie wystarczało, gdy nocą robiło się tak zimno, że woda zamarzała w kadziach i dzbanach. Starali się więc za wszelką cenę zdobyć jakiekolwiek stare łachmany, którymi mogli dodatkowo się okryć. Zebrali o nie lub je kradli. Często też się o nie bili. W ciągu trzech dni na oczach Willa dwóch niewolników padło na śmierć w bójkach o szmaty z worka.

Zdał sobie sprawę, że być niewolnikiem przypisanym do dziedzińca to nie tylko ciężki los i mordercza praca. Stanowiło to bezpośrednie zagrożenie dla zdrowia i życia.

Było tym niebezpieczniej, że dziedziniec rządził się swoimi własnymi, okrutnymi prawami. Co prawda nominalnie odpowiadał zań Tirak, ale faktycznie władzę sprawowała niewielka grupka wybranych niewolników, zwana „hordą”. Do grupy tej zaliczało się pięciu czy sześciu niewolników pełniących tu służbę od dawna, wspierających się i osłaniających wzajemnie, a dysponowali oni władzą absolutną, decydując o życiu lub śmierci swoich towarzyszy. W zamian za to, że wyręczali swych panów, trzymając resztę niewolników w ryzach, utrzymując na dziedzińcu brutalną dyscyplinę i organizując pracę poprzez wyznaczanie zadań, otrzymywali dodatkowe koce i żywność. Tym, którzy okazywali bezwzględne posłuszeństwo i starali się ze wszech sił, by im się przypodobać, wyznaczali względnie lżejsze zadania. Kto próbował się sprzeciwiać ich władzy, tego czekała nieznośna mordęga na mrozie i w wilgoci, wycieńczająca, niebezpieczna. Tirak nie zwracał uwagi na nadużycia z ich strony. Los podległych mu niewolników nie obchodził go wcale. Z jego punktu widzenia byli tylko narzędziami, które wyrzucało się na śmietnik, gdy się zużyły, a zrzucając odpowiedzialność za tych, którzy odpadli, na członków „hordy”, pozbywał się kłopotu z utrzymaniem porządku na dziedzińcu. Jeśli zdarzyło im się zabić lub okaleczyć któregoś z niewolników — cóż, nie byli oni jego własnością, toteż chętnie godził się z płaconą nie ze swojej kieszeni ceną za swój święty spokój.